Nie jestem Diwą

Potrzebna jest także silna psychika, talent aktorski, umiejętność przystosowania do ciągle nowych sytuacji, znajomość języków, wiara w siebie - i wówczas pomocny jest dobry agent. On musi walczyć, bo konkurencja jest ogromna, a topowych oper na świecie, w porównaniu z osobami pretendującymi do wielkich karier, nie jest zbyt dużo. - mówi śpiewaczka operowa, Aleksandra Kurzak.

Specjalnie dla pani Opera Narodowa w Warszawie wznowiła "Łucję z Lammermooru" Donizettiego. Ile ta Łucja, której partię pani śpiewa, ma lat?

 Jest bardzo młodziutka. To właściwie jeszcze dziecko.

Pani ma...


Dwa razy tyle.

I gra pani młodziutką Łucję.

Bo wiek w operze nie ma zasadniczego znaczenia. Ważny jest głos. We Wrocławiu w "Parsifalu" moja mama, także śpiewaczka operowa, jest jedną z dwunastu tzw. Blumenmadchen [zaczarowanych dziewcząt - przyp. red.], bo przecież opera to konwencja. Tu się do siebie śpiewa, a nie mówi. I głos, a nie wiek śpiewaczki pełni funkcję nadrzędną. Już w grudniu będę np. śpiewać w Metropolitan Opera w "Jasiu i Małgosi".

Małgosię?

Oczywiście, że Małgosię. Przepiękna opera i bardzo dużo zadań aktorskich, co uwielbiam.

Na ile lat ma pani podpisane kontrakty?

Właśnie dopinamy 2016 rok.

W Polsce występuje pani z poczucia patriotyzmu?

W Warszawie jest po prostu bardzo dobra opera. Poza tym tu mieszkam. Myślałam, że w Nowym Jorku albo przynajmniej w Londynie

Żeby mieć bliżej do Covent Garden?

Nie, tam dojeżdżam. Co prawda 10, 11 miesięcy w roku spędzam poza domem, jednak mieszkam w Warszawie. W tym zawodzie samotność doskwiera. Żyje się w hotelach, wynajętych mieszkaniach. Samemu. W Warszawie mam swoje miejsce i nie jestem ani sama, ani samotna. I lubię tu śpiewać. Zawsze znajdują się luki w kalendarzu, choćby zarezerwowane na odpoczynek, które mogę wykorzystać na występy w Polsce.

Bo pani, rozumiem, ani chwili nie chce uronić, niczego odpuścić?


Niczego innego nie pragnę bardziej, jak trochę odpuścić. Ale mój agent Gianluca Machcda zarzuca mnie propozycjami takiej rangi, że trudno mi z nich rezygnować.

Dzwoni i pyta: zaśpiewasz?

Nie, nie. Dzwoni i mówi: "Aleksandra, wiesz, że za trzy lata śpiewasz Julię?". On jest szalenie kompetentny i szanowany przez szefów czołowych teatrów operowych. Jest na wszystkich moich premierach, choć nie tylko mnie ma na swojej liście.

Ale pani jest wśród nich najjaśniejszą gwiazdą?


No i co mam powiedzieć? On ma dobrych śpiewaków, a dostać się pod jego skrzydła to już jest coś. Ale, no tak, jestem na pewno...

Gwiazdą.

Koniecznie pani chce, żebym to powiedziała. Moim pierwszym gościnnym teatrem była Metropolitan Opera, a zaraz potem Covent Garden. I sama to sobie wypracowałam.

Miałam zupełnie innego agenta, który w zasadzie się mną nie zajmował. Polegałam na sobie. Podczas konkursu Placida Domingo usłyszał mnie Peter Katona, dyrektor od obsad w londyńskiej Covent Garden, i tak się wszystko zaczęło. Dzisiaj cieszę się owocami współpracy w skali światowej z Gianluca, a w Polsce ze wspaniałym menedżerem i oddanym mi przyjacielem Bogdanem Waszkiewiczem.

Czyli jest pani na szczycie?


Ale na tym operowym szczycie każdego dnia należy potwierdzać swoją pozycję. Jaki jest ten operowy świat? Trzeba przepychać się, walczyć?

Piękny glos nie wystarczy?

Nie wystarczy. Potrzebna jest także silna psychika, talent aktorski, umiejętność przystosowania do ciągle nowych sytuacji, znajomość języków, wiara w siebie - i wówczas pomocny jest dobry agent. On musi walczyć, bo konkurencja jest ogromna, a topowych oper na świecie, w porównaniu z osobami pretendującymi do wielkich karier, nie jest zbyt dużo.

Ilu jest tych pretendujących?

W samych Niemczech jest około stu teatrów operowych, a w każdym kilkanaście śpiewaczek i śpiewaków. I wszyscy marzą o sławie, o tym, żeby śpiewać w Metropolitan Opera i Covent Garden.

Przez kilka lat byłam na etacie w operze w Hamburgu i tam śpiewałam w "Cyganerii", którą dyrygował Nicola Luisotti, obecny dyrektor muzyczny opery w San Francisco. To on mi dał telefon do mojego obecnego agenta.

Nie było jednak tak prosto. Gianluca mówił, że musi być do artysty na 100 procent przekonany, że choć mnie kojarzy, to i tak jeszcze musi mnie posłuchać. Przyjechał do Hamburga i po spektaklu zaproponował podpisanie umowy.

Czyli teraz czuje się pani, przepraszam za słowo, pewniachą w tym świecie.

To byłby pierwszy stopień do piekła. Natomiast mam pewność, że jestem dobra w tym, co robię. Pewna jestem swoich umiejętności i zaplecza technicznego, bo bez niego sam talent nic nie znaczy. Wiem, że cały czas pojawiają się nowi młodzi zdolni. Ale na razie jestem w światowej czołówce, w której znajdują się też inni polscy śpiewacy, tacy jak Mariusz Kwiecień, Piotr Beczała i Andrzej Dobber.

Sami faceci.

I ja jedna. Ale my się w zasadzie nie spotykamy. Z Piotrem śpiewałam dwa razy, z Mariuszem nigdy. Jest także Artur Ruciński, z którym występuję w Warszawie w "Łucji z Lammermooru" i który również współpracuje z moim agentem. Wiem, że do tej czołówki trudno się dostać, że trzeba ciągle brać udział w przesłuchaniach, walczyć, dawać z siebie wszystko. Miałam szczęście i w Metropolitan zadebiutowałam bez przesłuchania. Zadebiutowałam i się spodobałam. Podpisałam bardzo dużo kontraktów na wiele lat do przodu i z wielu musiałam zrezygnować.

Bo sława pani odbiła?

Nie, nie. Głos mi się zmienił po prostu i nie mogłam zaśpiewać na przykład Królowej Nocy w "Czarodziejskim flecie" Mozarta czy Zerbinetty w "Ariadnie na Naksos" Straussa. To są partie przeznaczone na lekki, bardzo wysoki rodzaj głosu, taki, którym śpiewałam 10 lat temu. To były też moje popisowe role, a Królową Nocy otworzyłam sobie wiele drzwi.

Czyli głos się zestarzał?

Zmienił się, obniżył, a przez to też powiększył.

Powiększył?

Tak. I zrobił się ciemniejszy. Skala się zmniejszyła.

To dobrze?

Dobrze, bo były dźwięki niepotrzebne mi do niczego. Ale na to śpiewaczka nic ma żadnego wpływu. Głos się zmienia pod wpływem tego, co dana osoba śpiewa, pod wpływem wieku i hormonów. Często po urodzeniu dziecka kobiety mają inny głos. Ja jeszcze nie jestem mamą, więc nie wiem, jakie dokładnie zmiany głosowe mnie czekają. Jednak cieszę się z nich, bo często partia Królowej Nocy zaszufladkowuje śpiewaczkę - jest bardzo trudna, niewiele osób jest w stanie ją zaśpiewać, więc angażuje się ciągle te same śpiewaczki. Już widziałam siebie, jak całe życie jestem Królową Nocy...

Łucją jest pani po raz drugi?

Debiutowałam w tej roli w zeszłym roku, w Seattle.

I porównywano panią do Marii Callas.

Kiedy to przeczytałam w "Opera Magazi-ne" nie wierzyłam własnym oczom. Czułam wielkie szczęście. Szczęście nie do opisania. Dzięki temu sukcesowi wznowiono dla mnie "Lucję" w Warszawie.

Bo pani jest diwą...

Dla mojego pokolenia jest to pojęcie historyczne. Diwa to ktoś, kto grymasi, ma fochy. Ja daję z siebie wszystko i oczekuję tego samego od innych uczestników spektaklu.

Jest pani wolnym strzelcem?

Tak. Od 2007 roku. Większość śpiewaków, z którymi pracuję, to wolni strzelcy. Bo to się bardziej opłaca.

Co pani robi z tą kasą, pani Olu?

Muszę żyć, wynająć mieszkanie - w Londynie płacę nawet 800 funtów za tydzień. Bez pani sprzątającej, bo sama lubię sprzątać.

Pamiętam, jak kiedyś przyjechałam do Londynu, w którym miałam być dwa miesiące. Wstałam rano, przed próbą, umyłam wszystkie okna, wyprałam firanki i koce, wyszorowałam plamy na dywanie i poszłam na próbę.

Uff...

Właśnie. Niektórym się wydaje, że wielka diwa tylko leży i pachnie.

Hula pani?

Nie. Nie mam na to czasu ani ochoty. Wspominałam, że przez 11 miesięcy w roku pracuję w różnych miejscach świata. Poza tym wraz z podpisaniem kontraktu z wytwórnią Decca ziściły się moje marzenia. Po trzech tygodniach płyta zdobyła status złotej.

A słyszałam, że płyty z muzyką klasyczną nie sprzedają się zbyt dobrze, bo są trudne.

Bo ludzie boją się opery. I powtarzają jeden po drugim, że trudne, elitarne, nudne, że nic się nie dzieje.

A pani na przykład w "Traviacie" półnaga wije się po scenie.


I niektórzy zarzucali, że Mariusz Treliński zaangażował do opery tancerzy z "Tańca z gwiazdami". A ja uważam, że to był świetny pomysł na przyciągnięcie uwagi innej publiczności.

Która przychodzi do opery na tancerza Maseraka.

Dostałam po spektaklu e-maile z gratulacjami i podziękowaniami od osób, które po raz pierwszy przyszły do opery, i zapewniały, że nie był to ostatni raz. Na świecie chodzi się do opery na nazwisko, na gwiazdę, po to, żeby jej posłuchać.

I zobaczyć.

W zasadzie dopiero od niedawna zwraca się tak dużą uwagę na umiejętności aktorskie. Czasami oczywiście reżyserzy przesadzają, szaleją, wymagają od śpiewaków jakichś karkołomnych ekwilibrystyk, zapominając, że oprócz grania my jeszcze śpiewamy.

Zdarzyło się pani odmówić wykonania zadania aktorskiego?

Uwielbiam zadania aktorskie, ruch na scenie. Mnie to rozpręża, relaksuje.

Zaśpiewałaby pani nago?

Nie, nie wyszłabym na scenę nago. Chociaż, jak pani wspomniała, półnaga już ganiałam po scenie - w "Traviacie", w Juliuszu Cezarze w Egipcie". W tej ostatniej operze grałam Kleopatrę. Kostiumy były kupowane na Reeperbahn, w dzielnicy domów publicznych i sex-shopów w Hamburgu. Poszłam z kostiumografką na wycieczkę po sex-shopach mierzyć stroje. I na scenie nie czułam się nago, choć konserwatywnej publiczności mogło się to nie podobać. Zaręczam jednak, że nie rzutowało to na stronę muzyczną.

A mama co mówi?

Zdarza się, że ze szczęścia i wzruszenia płacze przez cały spektakl. Potem chce oglądać jeszcze raz, jak mówi, na spokojnie. Myślę, że spełniło się jej marzenie. Ona mnie wykształciła, wszystko zawdzięczam właśnie jej.



Magdalena Rigamonti
Newsweek Polska
14 listopada 2011