Nie ma w domu Chleba...

W mikroskopijnym mieszkanku na którymś z warszawskich blokowisk mieszkają trzy kobiety: Osowiała Staruszka na Wózku Inwalidzkim, matka Halina i Mała Metalowa Dziewczynka. To polska rodzina jakich wiele - żyjąca w rozsypującym się przybytku lat 70., "utuczona" na nadmuchanych hipermarketowych ćwierćproduktach i, nade wszystko, nie umiejąca się wzajemnie porozumieć. To przedstawicielki trzech pokoleń o drastycznie różnych doświadczeniach, nie będących już w stanie zdobyć się na gest dialogu. Mówią więc nieustannie poza sobą, obok siebie.

Dramat rozpisany jest na osobne monologi – bo trudno tu mówić o akcji – postaci permanentnie nie mogących się usłyszeć. Staruszka prowadzi tyrady o pamięci wojny, swojej młodości, dawnej Warszawie, będące dla jej wnuczki – przerażająco płytkiej i hałaśliwej nastolatki – stekiem niemożliwych, nic nieznaczących archaizmów. Jej matka to zmęczona domowa kwoka, dla której życie nie ma już nic. Oknem na świat jest telewizor – dom pięknych, nierealnych postaci, cudowny panteon celbrytów, którzy w efekcie również mają do zaoferowania wciąż tylko wieczny Brak, wieczne Nic.

Osławiona ironia Doroty Masłowskiej objawia się głównie na poziomie języka – wysłyszane dialekty pokoleń Polaków wyostrza, wykoślawia, zamienia sensy, jak w surrealistycznych dramatach, gdzie postaci pozornie gadają od rzeczy, dlatego, że wyrażają swoje skryte myśli i pragnienia. Obdarzona czułym słuchem autorka wydobywa z polskiego języka świadectwo jakiejś pustki, jakiegoś naszego „Nic” i prowadzi trochę przerażającą słowotwórczą, neologiczną zabawę w charakterystykę tego „polskiego domu”.

Dramat napisany na zamówienie TR Warszawa i berlińskiej Schaübuhne stał się w zasadzie gotowym scenariuszem spektaklu. Przeto reżyserskie posunięcie, którym Grzegorz Jarzyna wygrywa, polega po prostu na tym, że nie wepchnął się z sobą przed Masłowską. Przedstawienie poprowadzone jest z podziwu godną powściągliwością i opanowaniem – płynie niespiesznie, poddając się swobodnie rytmowi tekstu. Reżyser wcale nie ukrywa, że mówi słowami Masłowskiej, a postaci na scenie to jej – nie jego - postaci. 

Jakie są więc zasługi Jarzyny? Otóż przez cały spektakl pączkuje nam jakieś bardzo świadome reżyserskie zagranie, które choć może jest trudne do rozszyfrowania, to jego symptomy wydają się jasne. Wytworzyły się mianowicie idealne warunki, jakieś maksymalnie koherentne środowisko dla wypowiedzenia tekstu Masłowskiej na scenie. Gdyby chcieć badać warsztatowe źródła tego zagrania, należałoby chyba wskazać sposób poprowadzenia aktorów – to tu zdaje się być ukryty ów „myk”. Gra się umownie – raz po raz akcentując dystans, w karykaturalnym rysunku, co oczywiście nie jest inwencją reżysera, ale konsekwencją tekstu. Ale mam na myśli raczej to coś, co jest u Jarzyny ponad literaturą – jakieś nabożne skupienie, spokój i dyscyplina, która nie pozwala aktorom przeszarżować, nawet w najbardziej efektownych momentach tekstu. Jarzyna wyczuł siłę Masłowskiej i nie potrzebował sztucznie nakręcać przedstawienia – oddał jej głos, przygotowując dla niej rzemieślniczo idealny grunt. Za tę pokorną pracę „w służbie tekstu” – brawa. 

Jeszcze o samej Masłowskiej. Jakkolwiek jest trafna bezpośrednia i zawstydzająca ironia zawarta w jej dramacie, to nie ona stanowi o jego ciężarze. Mimo całej zadziorności, która jest w tekście pierwszą rzeczą do „skonsumowania”, ta twórczość nie wyczerpuje się w cokolwiek bolesnym i gorzkim śmiechu. Masłowska nie jest próżniakiem zasiadającym w loży szyderców – zdają się nią powodować inne uczucia, z gatunku tych szlachetniejszych – takich, jak: smutek, współczucie, czy troska, którymi nasycony jest zwłaszcza epilog „Między nami…”. Bo gdy już nakarmi nas słowotwórczą papą o nafaszerowanym chemikaliami substytucie pieczywa z Tesco, każe wysłuchać na koniec rozdzierającego płaczu o głodzie chleba – tego prawdziwego Chleba, który przez wieki był symbolem polskich wartości i zapewne tego samego, którym Chrystus nakarmił niegdyś swoich uczniów.

„Już nam się należy, żeby się pokochać, zasłużyliśmy na to, już się samobiczowaliśmy, naprawdę bym życzyła temu krajowi, żeby nie dążył do samospalenia z nienawiści, tylko żeby poklepał się sam po ramieniu.” – mówiła Masłowska w jednym z wywiadów. Ten minus-świat „stworzony” (czy właściwie: opisywany) przez autorkę, to raport o naszej tożsamościowej, duchowej nędzy, samotności, chorobie nazwanej metaforycznie brakiem. Nie pozostawiający złudzeń, ale jednocześnie „między wierszami” wyrażający tęsknotę, marzenie o cudownym ozdrowieniu.



Szymon Kazimierczak
Dziennik Teatralny Warszawa
6 czerwca 2009