Nie mamy pojęcia

Tak naprawdę nie mamy pojęcia o wielu rzeczach. Karmimy się wyobrażeniami. Uwielbiamy czytać o kulisach sławy, zwiedzać kulisy teatru, słuchać dramatycznych opowieści górników, którzy przeżyli katastrofę czy grotołazów uratowanych z jaskini... Tak, to pewien paradoks. Dopóki jednak nie znajdziemy się na miejscu takiej osoby, nigdy nie będziemy mieli pojęcia, co ona tak naprawdę przeżywa. Możemy jednak wykorzystać całą swoją empatię i wyobraźnię, żeby spróbować to poczuć, jeśli wysłuchamy opowieści w skupieniu.

W 2022 roku nakładem Wydawnictwa Dowody ukazała się książka Jakuba Sieczko „Pogo". Krótka, reporterska opowieść o sześciu latach pracy autora w pogotowiu ratunkowym. Podana w autoironicznej formie. Obok tego tekstu nie można było przejść obojętnie. Wręcz czekałam na moment, kiedy jakiś teatr odważy się przenieść go na deski sceny. Podjęła się tego Kinga Dębska i wyreżyserowała „Pogo" w Teatrze Polonia jako monodram w wykonaniu Marcina Hycnara. Ten spektakl – podobnie jak książka – eufemistycznie „wyrywa z kapci".

Na środku sceny (scenografia: Wojciech Żogała) widzimy prostą, ciemną, lekko zniszczoną ścianę, oświetloną kilkoma lampkami. Na jej tle, po prawej stronie stolik i krzesło. Po lewej drabinka – wejście na piętrowe łóżko. To wszystko znajduje się na podeście. Po lewej stronie sceny ażurowa konstrukcja, przypominająca klatkę. W niej dwa fotele samochodowe. Bliżej środka sceny, na jednym z nich, siedzi mężczyzna (Radosław Luka), który ma przed sobą laptop i małą konsolę. Najbardziej wzrok przyciąga jednak narrator i główny bohater: w tej roli wspomniany Marcin Hycnar, ubrany w jaskrawy strój ratownika medycznego, z nieodłączną torbą w ręce i niebieskich, jednorazowych rękawiczkach na dłoniach (kostiumy: Małgorzata Domańska).

Wraz z pierwszymi słowami, jakie padną ze sceny, wstrzymamy oddech na dwie godziny. Bo niby przed nami będzie stał przecież zwykły człowiek, jakich wielu. Ratownik, jakiego najczęściej widzimy w przelocie, pędzącego karetką. Ten mężczyzna będzie do nas mówił z taką samą ilością ironii, co swoistej kokieterii. Momentami będzie nam się wydawać, że to stand-up, ale szybko zostaniemy sprowadzeni na ziemię. Bohater będzie prowadził narrację w szołmeński sposób, ale ze łzami w oczach. Mnie natomiast do samego końca będą fascynować ludzie, których śmiech co rusz wybrzmi gdzieś z którejś części widowni. A może to reakcja obronna? Ponieważ choć forma monodramu jest lekka, to jednak w tej opowieści nie ma czasu na lekkomyślność, a rubaszny żart z dyżurki za chwilę zamiera na ustach w czyimś mieszkaniu.

„Pogo" ma niezwykłą siłę dzięki brawurowemu wykonaniu Marcina Hycnara. Widać wręcz jak na dłoni cały wachlarz emocji, które przepływają przez bohatera. Ratownik znaczy sobie drogę niebieskimi rękawiczkami: zostawia za sobą ślad, a czasem jest to jedyne i ostatnie świadectwo udzielonej pomocy. Potem ma pod nogami nienaruszalne, zużyte już rękawiczki jednorazowe. Są jak blizny albo skazy. Zawsze będą częścią jego psychiki, ponieważ niektóre obrazy wyryją się w jego pamięci na zawsze.

Oprócz Hycnara na scenie jest także Radosław Luka – ubrany w ciemne spodnie i koszulkę kompozytor muzyki, który podczas spektaklu wykonuje ją na żywo. Gra też kierowcę karetki, którą jeżdżą ratownicy. To niezwykły zabieg, ponieważ niemal przez cały czas jego postać jest niema, a jednocześnie obecność niezbędna. Na scenie obserwujemy niezwykłą grę światłem (reżyseria światła: Katarzyna Łuszczyk), które niemal „reaguje" na błyskawicznie zmieniający się nastrój. Tylko lampki widoczne na ścianie nigdy nie zgasną: symbolizują nieustanne czuwanie ratownika. Podwyższoną aktywność nawet w dzień wolny, w którym od pracy uwolnić się de facto nie można, bo głowa cały czas jest w gotowości.

„Pogo" przedstawia nam także „odbrązowiony" obraz Warszawy. Odarty z dostojeństwa stolicy. Taki, którego nie znamy i najprawdopodobniej nie chcemy znać. Jednak wciągający jak miasto Jakuba Żulczyka w „Ślepnąc od świateł" czy „Dawno temu w Warszawie". Na scenie Teatru Polonia aktor „wgryza" się w jakiś fragment stolicy, dokonując jego drobiazgowej wiwisekcji w żartobliwej i absurdalnej formie, która jest przecież tragiczna. I opowiada o dramatach, nie tylko cudzych. Podobnie robi w swej prozie Żulczyk, który zdrapując warstwę blichtru, pokazuje nam cały syf, kryjący się pod nią.

Kinga Dębska serwuje nam w pigułce mikroświata uniwersum pracy, której koszt psychofizyczny jest nieprawdopodobnie wysoki. Sytuacje i emocje są tu podane w niezwykle skondensowanej formie, która przypomina trochę filmy w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego – np. „Drogówkę", w której zawiera on niemal całą „nieczystą" stronę bycia policjantem, nie pozwalając na odpoczynek podczas seansu. Hycnar w „Pogo" wspina się wręcz na wyżyny aktorskiej wirtuozerii. Chłoniemy każde jego słowo, zachwycamy się gestami. Uwaga widza ani na moment nie jest rozproszona. Co rusz mamy zaskoczenie i jeśli wydaje się nam, że słyszeliśmy już wszystko – dostajemy nową porcję przeżyć precyzyjnej, emocjonalnej opowieści.

Świat lekarzy jako ludzi ratujących życie fascynuje i jest niemal owiany legendą. Rzekome bohaterstwo kończy się jednak, kiedy trzeba opatrzyć bezdomnego lub reanimować małe dziecko. Okazuje się, że nie mamy przed sobą stereotypowego cudotwórcy, których tyle naoglądaliśmy się w serialach medycznych, ale zwykłego człowieka. Kiedy Beata Sabała-Zielińska napisała „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć" – książka również cieszyła się popularnością. Nagle można było poczytać o kolejnych „mundurowych", którzy ratują życie. I – podobnie jak w „Pogo" – nagle okazało się, że zawód ratownika stawia przed tymi, którzy go wykonują czasem niemal niewykonalne zadania. A jednak często się udaje. Pomóc. Jednak ratownikom górskim, podobnie jak medycznym, pod powiekami zostają klisze, na zawsze już utrwalone w pamięci. Sami dla siebie muszą być psychologami.

Kiedy po zakończonym monodramie nastąpuje blackout – część widzów już wstaje, żeby nagrodzić artystów owacjami na stojąco. Trwają one długo, po zapaleniu światła z miejsc zrywają się wszyscy. Publiczność jest oczarowana. Tak, bawiliśmy się świetnie. Dystans pomaga przeżyć. Wszędzie, ale szczególnie w tych sytuacjach granicznych, w których na co dzień znajduje się nie tylko bohater „Pogo", ale każdy inny ratownik medyczny (i nie tylko).

Monodram w reżyserii Kingi Dębskiej jest absolutną rewelacją, ponieważ w ascetycznej przestrzeni wyobraźnia widzów działa na najwyższych obrotach. Marcin Hycnar słowami Jakuba Sieczko opowiada prostą historię o tragicznie zapętlonej rzeczywistości, nieustannym skupieniu, a jego kostium przypomina o tym, że postać teatralna nie przeczy tej w prawdziwym świecie. Mamy do czynienia z prawdą, z którą szczerze polecam zmierzyć się każdemu, ponieważ naprawdę nie mamy pojęcia, z czym mają do czynienia na co dzień w pracy niektórzy ludzie i jak pewne rzeczy wyglądają „od środka".

Idźcie na „Pogo". Dajcie się mentalnie „rozerwać na strzępy". Obejrzeć genialne aktorstwo. Zachwyćcię się realizacją. Zupełnie szczerze, choć ta forma może się też, oczywiście, nie podobać. Ale doceńcie. I sami spróbujcie się z tym tematem skonfrontować.

Czy naprawdę mieliście o nim pojęcie?



Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Zielona Góra
25 stycznia 2024
Spektakle
Pogo
Portrety
Kinga Dębska