Nie muszę zgadzać się z Beckettem

Co przyniesie teatrowi dyrekcja Andrzeja Seweryna, który w styczniu oficjalnie objął szefostwo artystyczne Teatru Polskiego, zobaczymy. Na początek obejrzeliśmy dwa spektakle. Pierwszy to monodram w wykonaniu Andrzeja Seweryna "Wyobraźcie sobie", drugi to dwie Beckettowskie jednoaktówki: "Szczęśliwe dni" i "Końcówka"

Spektakl "Wyobraźcie sobie", będący przeniesieniem z krakowskiego Teatru Słowackiego, nie jest żadną rewelacją, choć publiczność miała wszelkie powody, by oczekiwać znakomitego przedstawienia. Bo to przecież Szekspir, no i świetny aktor. Rzecz składająca się z fragmentów sztuk najwybitniejszego dramaturga w założeniu kładzie nacisk na warsztat aktorski. Andrzej Seweryn wciela się w wiele różnych postaci Szekspirowskich. Sam pomysł dobry i nie szkodzi, że nie nowy. Problem tkwi jednak w tym, że większa część spektaklu dla tzw. normalnego widza, niezbyt biegłego w znajomości dramatów Szekspira, nie jest czytelna.

Andrzej Seweryn jest artystą dysponującym znakomitym warsztatem aktorskim, lecz tutaj tylko w części nim zaimponował. Owszem, jest kilka scen świetnych, ale cała reszta rozczarowuje. Duże partie tekstu giną gdzieś niedosłyszane na widowni, zwłaszcza gdy aktor mówi swoje kwestie odwrócony tyłem do publiczności. Pewnie zgodnie z dziwnym zaleceniem reżysera Jerzego Klesyka... Ale jak mógł na to przystać tak doświadczony aktor? Ponadto użyta tu projekcja wideo pasuje jak kwiatek do kożucha. Nie pomaga, lecz przeszkadza. A już zupełne kuriozum stanowi najazd kamery na wysunięty język aktora, mający wzbudzić żenujące skojarzenia. Kto to wymyślił?

Diametralnie inną estetykę i poziom artystyczny prezentuje spektakl "Szczęśliwe dni/Końcówka" Samuela Becketta w reżyserii Antoniego Libery. To udane przedstawienie. Libera zrealizował obie sztuki zgodnie z literą tekstu i didaskaliami autorskimi, tworząc jako jedno przedstawienie składające się z dwóch części przedzielonych przerwą. W takim zestawieniu widać klarowność i ciągłość myśli autorskiej zawartej w tekście i znakomicie uwyraźnionej w przedstawieniu Libery. Choć obie sztuki mówią o przemijaniu i zbliżaniu się do śmierci, to jednak się różnią. Każdy z bohaterów ów metafizyczny niepokój przeżywa inaczej. Bohaterką "Szczęśliwych dni" jest Winnie (Olga Sawicka) [na zdjęciu], unieruchomiona w usypanym na jakimś pustkowiu kopcu piasku, który coraz bardziej będzie ją wchłaniał. Gdzieś obok znajduje się jej mąż (Zdzisław Wardejn), do którego zwraca się raz po raz. Olga Sawicka gra swoją rolę zgodnie z literą tekstu, tak jak jest zapisane w didaskaliach. Nie odciska na Winnie cech własnej osobowości. W jej nieustającej paplaninie ukazującej silną wolę życia jest ucieczka od realnej rzeczywistości, a więc starzenia się i śmierci. I mimo okoliczności, które ją degradują, jest w niej jakiś optymizm, a nawet swego rodzaju pogoda ducha.

"Końcówka" zaś jest przykładem autodestrukcji, totalnej degradacji człowieka jako jednostki i jako zbiorowości, co wiąże się z kryzysem współczesnej cywilizacji europejskiej, która odrzucając wartości, dehumanizując się, podąża ku zagładzie. Hamm (Andrzej Seweryn) i Clov (Jarosław Gajewski) toczą ze sobą pojedynek słowny prowokujący do coraz ostrzejszych relacji. Panem jest tutaj niewidomy Hamm, sługą Clov. Hamm ogląda świat oczami Clova, jest despotyczny, okrutny i przedmiotowo traktuje służącego. Syndrom kata i ofiary. I choć każdy z nich jest egoistą, są jednak sobie wzajemnie potrzebni.

Choć artystycznie "Szczęśliwe dni/Końcówka" to dobre przedstawienie, jednak wyznam szczerze, iż nie jestem zwolenniczką skrajnie pesymistycznych dramatów Becketta, a zwłaszcza ich takiej linii interpretacyjnej, która neguje istnienie dobra, szczęścia, relacji ludzkich opartych na wzajemnej miłości i podkreśla bezsens ludzkiej egzystencji. Tak bardzo nihilistyczne widzenie świata sprzeczne jest z harmonią wewnętrzną człowieka, jego witalnością i potrzebą miłości, które dane są nam immanentnie. W tej sytuacji przesłanie spektaklu traci na wiarygodności, stając się fikcją, refleksją ściśle teoretyczną.



Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik
28 stycznia 2011