Nie opowiem ci bajeczki

Była sobie raz dziewczynka. Miała tatusia i ciocię. Mamusia ją wcześnie odumarła. Dziewczynka uczyła się dobrze, pilnie odrabiała lekcje, kochała tatusia i ciocię. Była dzieckiem grzecznym i posłusznym. A kiedy dorosła, wpadła w paszczę wilka, który ją pożarł. To nie jest bajka o żelaznym wilku ani o Czerwonym Kapturku, lecz streszczenie spektaklu Marka Fiedora "Moja córeczka" w Teatrze Ateneum. A znana nam z dzieciństwa iskiereczka z popielnika na Fiedora mruga: Nie opowiem ci bajeczki. Za karę.

Dlaczego za karę? Bo zrealizował przedstawienie, na którym można zasnąć. Nudne, długie i banalne. To prawda, że wyciągnięte z popielnika i odkurzone opowiadanie Tadeusza Różewicza, napisane w połowie lat sześćdziesiątych, ani nie tętni życiem, ani nie zawiera jakiejś głębokiej myśli, ani nie odkrywa świata. Banał nad banały "okraszony" nutką kryminalną. Onegdaj mawiano o takich tekstach: opowieść dla kucharek, a dziś: opowieść dla fanów "Harlequina".

Odbiorca takiej "światłej" literatury ma zapewnione poczucie bezpieczeństwa: nie grozi mu wysiłek intelektualny. Wszystko podane jest wprost, jak litery alfabetu. 
Fiedor, dokonując adaptacji opowiadania Różewicza, nie tylko nie nadał tekstowi koniecznej przecież dramaturgii, ale stylem narracji jeszcze bardziej pogłębił jego "ospałość". Niepotrzebnie wydłużone nieme sceny, z silną przewagą namysłu nad dramatycznością - jak powiedziałby Tadeusz Kotarbiński - są grzechem podstawowym tego przedstawienia. Gdybyż jeszcze ów "namysł" wnosił głębokie treści... A jest tak: Henryk (w tej roli Artur Barciś), tatuś wspomnianej dziewczynki, Mireczki (gra ją Anna Gorajska), teraz już dziewczyny, która osiągnąwszy wiek dojrzałości maturalnej, wyjechała z domu do dużego miasta na studia - odwiedza córkę. Bo podobno zachorowała i nie może przyjechać do domu na Święta Bożego Narodzenia. Siostra Henryka (Halina Łabonarska) przygotowała więc wałówkę świąteczną dla swojej ukochanej bratanicy. Tymczasem w akademiku nawet śladu nie ma po Mireczce, która już dawno porzuciła studia. 

Zatroskany ojciec udaje się więc w różne miejsca, poszukując córki, a przy okazji poznaje środowisko, w którym się ona obraca. Środowisko kryminogenne - prostytutek, narkomanów, niemające nic wspólnego z życiem studenckim. A kiedy już w końcu ujrzy swoją ukochaną Mireczkę, nazywaną tu Mirabelką, będzie za późno. Silnie uzależniona od narkotyków, alkoholu, bezwolna, prostytutka, całkowicie podporządkowana sutenerowi (Przemysław Bluszcz), umrze wkrótce w jakimś ciemnym zaułku. I to wszystko.

Oczywiście podobne zdarzenia niesie życie prawdziwe, pozateatralne. Nikogo to już nie zaskoczy. I nie w tym rzecz, by zaskakiwać, lecz w tym, by przyczyn poszukać głębiej. Dlaczego dziewczyna pochodząca przecież z normalnej, a nie z jakiejś patologicznej rodziny, otoczona miłością ojca i cioci, stacza się na samo dno? Bo tłumaczenie, że duże miasto wciąga i demoralizuje, że daleko od domu, że z prowincji, że miłość do nieodpowiedniego chłopaka, że światem rządzi dziś brutalna siła pieniądza, interesów, że brak przystosowania, że ojciec nie przygotował jej do dorosłego życia itp., to wszystko banał. 

Traktując temat serio, można by się zastanowić nad brakiem odporności dziewczyny na wpływy takiego środowiska i stylu życia. Dlaczego tak łatwo ją "przerobiono"? Nie otrzymała w domu tego, co mogło umocnić ducha. Czy w cokolwiek wierzyła? Ojciec, podający w wątpliwość istnienie Boga, Trójcy Świętej, rozważający swoją niewiarę, snuje powierzchowne spekulacje. Sam nie ma wewnętrznego umocnienia, przekonania o prawdziwym, głębokim sensie życia i jego nadzwyczajnej wartości. Niewymiernej i niepowtarzalnej. To ubóstwo duchowe ma swoje konsekwencje w postaci braku motywacji wyborów życiowych. Takich rozważań zabrakło mi w spektaklu. Wprawdzie jakieś akcenty świata nadprzyrodzonego pojawiają się na przykład w scenie w pociągu, kiedy to jegomość ucharakteryzowany na Chrystusa (Wojciech Brzeziński) dokonuje cudu z papierosami. Oczywiście epizod ma wydźwięk szyderczo-ironiczny. 

Zresztą u Różewicza próżno by szukać głębokich przemyśleń na ten właśnie temat. Wszystko jest potraktowane powierzchownie i z dystansem. Ale kiedy w spektaklu pokazuje się świat zdegradowanej osobowości ludzkiej, to w naturalny sposób jawi się pytanie o tego przyczynę. Należałoby jej szukać głębiej, a nie ślizgać się tylko po powierzchni tematu. To jedynie ersatz, niczego nietłumaczący. Warstwa myślowa przedstawienia jest, niestety, uboga.

Wreszcie aktorstwo. Artur Barciś grający główną rolę niewiele ma tu do powiedzenia. Usadowiony gdzieś w kącie albo stojący bokiem do widowni od czasu do czasu wygłasza swoją kwestię i koniec. Oczywiście to znowu konsekwencje tak napisanej adaptacji. Czy reżyser zarazem adaptator nie widzi błędów? A może zanadto przywiązany jest do swojego tekstu i dlatego nawet z dużą szkodą dla przedstawienia go nie skrócił? Ewidentnym przykładem jest scena wizyty ojca Mireczki u Harry\'ego, którego gra Szymon Rząca snujący bardzo długi monolog, nic niewnoszący do przedstawienia. Reżyser ustawił aktora niczym Hamleta, każąc wygłaszać mu jakieś dyrdymały. Młody aktor nie radzi sobie z tym zadaniem. Siedzący zaś na stołku Barciś pełni tu rolę jedynie słuchacza. Aktor najwyraźniej źle się czuje w tej roli, nie bardzo wie, co ma ze sobą zrobić. Sam Barciś też nie znalazł klucza do swojej roli. Ginie gdzieś w tym przedstawieniu. 
Na zupełny brak szczęścia w przypadku tego spektaklu Fiedor narzekać nie może. W przedstawieniu gra bowiem Halina Łabonarska, i to kilka różnych ról. I są to najlepsze momenty. Kiedy ta wybitna aktorka się pojawia, scena ożywa. Jest tak prawdziwa, tak autentyczna w każdej z tych ról, czy to jako ciocia, jako portierka w akademiku, czy jako Anna lub prosta baba (ogromnie zabawny epizod). Artystka potrafi w mgnieniu oka przemienić się w diametralnie inną postać, o całkowicie innej osobowości, mentalności, temperamencie. Do każdej z tych ról używa innych środków, innego sposobu mówienia, zachowania się, poruszania.



Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik
4 listopada 2009
Spektakle
Moja córeczka