Nie szturchajcie stewardes!

Rene Foss to najlepsza aktorka wśród stewardes i najlepsza stewardesa wśród aktorek. Autorka książki "Around the World in a Bad Mood" przyjechała do Polski zobaczyć adaptację swojego dzieła "Wyznania stewardesy", spektakl warszawskiego Teatru Druga Strefa. DZIENNIK rozmawiał z Foss.

Wciąż jesteś stewardesą? 

Rene Foss: Oczywiście! Zaczęłam, gdy miałam 20 lat, w 1985 r. 

To była praca twoich marzeń? 

Nie, nigdy nie chciałam zostać stewardesą. Marzyłam o byciu aktorką. Mój ojciec domagał się jednak, żebym znalazła porządną pracę. Żeby go uszczęśliwić, postanowiłam zaczepić się w liniach lotniczych. Kiedy zostałam przeniesiona do Nowego Jorku, ucieszyłam się, że będę mogła kontynuować przygodę z teatrem. Okazało się jednak, że loty pochłaniają cały mój czas, a w aktorstwie daleko nie zaszłam, statystując i dostając drobne rólki. Postanowiłam więc, że sama napiszę sztukę i przydzielę sobie główną rolę (śmiech). Wybrałam temat, na którym najlepiej się znałam. I tak powstał mały kabaret o byciu stewardesą. 

Twój mały kabaret odniósł niemały sukces. 

Kiedy zaczynałam występować w 1988 r. w Nowym Jorku, w Greenwich Village wystawiałam swój show jako pięcioosobowy musical. Gdy moje przedstawienie miało premierę, piloci zorganizowali strajk. Nikt z nich wtedy nie latał, więc sala była pełna ludzi z branży. Wkrótce potem recenzja przedstawienia pojawiła się w „New York Timesie”, a ja dostałam od wydawcy propozycję napisania książki, a później zrobienia monodramu. Zadebiutowałam w 2002 r. na festiwalu w Edynburgu. A teraz w Warszawie po raz pierwszy ktoś inny wciela się w moją rolę. 

Poleciłabyś komuś pracę w liniach lotniczych? 

Niekoniecznie. W USA w latach 50., gdy moja matka zostawała stewardesą, to była praca pełna glamouru. Wtedy jeszcze niewiele osób latało. Pasażerowie byli trochę przestraszeni, onieśmieleni. Tylko najbogatsi mogli sobie pozwolić na kupno biletu. Stewardesy musiały być młode, piękne, niezamężne i doskonale opanowane. Często nosiły gorsety, czesały się i malowały w ściśle określony sposób. Ich wygląd i zachowanie były unormowane co do joty. Kariera kończyła się wraz z zamążpójściem lub osiągnięciem wieku 32 lat. Dziewczyny musiały być idealne, trzymać odpowiednią wagę. Pół kilo za dużo? To jazda do domu i schudnąć. 

No i te białe rękawiczki... 

I buty na wysokich obcasach też. W latach 50. na pokładach panowała zupełnie inna atmosfera niż dziś. Grało pianino. Serwowano homara, koktajle i kawior, przyrządzano też w trakcie lotu świeże posiłki. Kobiety nosiły kapelusze i rękawiczki, panowie krawaty. Pod koniec lat 70. więcej osób mogło sobie pozwolić na kupno biletu, latanie stawało się coraz bardziej powszechne. Od razu też obniżyły się standardy. Ale były też zmiany na lepsze – skończyły się surowe regulacje jeśli chodzi o wagę, małżeństwo i młody wiek emerytalny. Ale ludzie ciągle pamiętają, jak to kiedyś wyglądało i są przeświadczeni, że ta praca jest sexy. W latach 60. furorę robiła książka „Coffee, Tea or Me?” o dwóch beztroskich stewardesach. Stąd utarło się przekonanie, że to olśniewająca robota dla pięknych kobiet, które po prostu latają sobie po całym świecie. Dziś jest zupełnie inaczej. 

Nie jest sexy? 

To ciężka harówka. Możesz mieć do czynienia z terrorystami, chorobami, pasażerami, którzy wypili i zaczynają szaleć na pokładzie albo wściekają się, że samolot się spóźnia. I tak z nimi utkniesz na cały lot – w samolocie, gdzie nie ma policji, żeby za ciebie rozwiązała problem, nie ma świeżego powietrza, jest ciasno, jesteś zmęczona, bolą cię nogi i masz wszystkiego dosyć po kolejnym locie. Kiedyś między lotami nocowałyśmy w ładnych hotelach w miastach, które mogłyśmy chociaż zobaczyć przez 24 czy 36 godzin. Teraz czas przerw w podróży jest znacznie krótszy i zostajesz w tanich hotelach, bo linie nie chcą za dużo za ciebie płacić. Poza negatywami jest jednak sporo jasnych stron, przede wszystkim masz elastyczny czas pracy, więc możesz przez kilka dni latać i kilka dni odpoczywać.

Jak wygląda typowy dzień pracy stewardesy? 

Hmmm... to może być np. tak: zaczynasz w Nowym Jorku i lecisz do Tokio – 14 godzin w powietrzu, ale przychodzisz 2 godziny wcześniej, więc wychodzi 16 godzin. I jeśli jest w dodatku jakieś opóźnienie, twój dzień pracy może się bardzo wydłużyć. Innym razem załatwiasz kilka lotów pod rząd: z Nowego Jorku do Chicago, z Chicago do Miami, z Miami do Memphis, z Memphis do Chicago. Potem nocleg w Chicago i następnego dnia: z Denver do Dallas, z Dallas do Miami i z Miami z powrotem do Nowego Jorku. 

W twojej sztuce jest taki moment, gdy musisz powiedzieć pasażerom, że dla części z nich zabrakło posiłków. Czy to się zdarza na pokładzie? 

Tak. Na przykład wtedy, gdy katering akurat nie przywiózł wystarczająco dużo jedzenia. Albo jeżeli coś upuścisz. Jeżeli pracujesz w restauracji, to możesz wyskoczyć po składniki do sklepu, a w samolocie nie masz takiej możliwości. Czasem trzeba coś podzielić, na przykład z jednej porcji zrobić dwie. Zdarza się, że mówię pasażerowi, że „kurczak się niestety skończył, ale mogę zaproponować wołowinę”. Zwykle godzą się na to. Ale czasami wykrzykują „Nie chcę wołowiny, chcę kurczaka!”. Wtedy trzeba podchodzić do takich sytuacji z przymrużeniem oka. Inaczej można zwariować. 

Zdarzają się trudniejsze sytuacje? 

Pamiętam lot z Japonii do Nowego Jorku. Mieliśmy dość duże opóźnienie i długo czekaliśmy na start – chyba z powodu kiepskiej pogody. Jedna z pasażerek, prawdopodobnie chora psychicznie, zdjęła wszystkie ubrania i zaczęła biegać wzdłuż siedzeń, wrzeszcząc. Musieliśmy ją uspokoić. Owinęliśmy ją w koc i wróciliśmy z powrotem na lotnisko, skąd zabrała ją policja. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, że zrobiła to, gdy samolot był jeszcze na ziemi. Gdybyśmy byli nad oceanem, to chyba musielibyśmy ją związać. 

A terroryści? 
 
Na szczęście nie miałam ich nigdy na pokładzie. Doskonale pamiętam jednak 11 września, pracowałam. Tego dnia wylatywaliśmy z Nowego Jorku o 8. Samolot leciał na Alaskę, więc po 8.45, gdy nastąpił atak na WTC, nakazano nam awaryjnie lądować. Nie tylko nam. Setki samolotów musiały znaleźć się na najbliższych lotniskach. Pilot wezwał mnie do kokpitu i powiedział o ataku. Poprosił też, żebym nic nie mówiła pasażerom, bo wśród nich mógł być jakiś terrorysta. Na początku nie mogłam w to uwierzyć. Myślałam, że to żart, nigdy czegoś nie podobnego nie było, ale wszyscy byli poważni. To był ranek, wiele osób na pokładzie spało. Po prostu powiedziałam, że będziemy lądować. Dopiero kiedy wylądowaliśmy i drzwi były otwarte, kapitan ogłosił, co się stało.

Nie bałaś się po tym wsiąść do samolotu? 

Musiałam, w końcu to moja praca. Choć nie wiedziałam, czego oczekiwać. Pierwszy lot był trudny, ale pomyślałam, że jak mam się bać, to lepiej wrócić na pokład od razu. 

June Larson, szefowa stewardes z twojej sztuki, wspomina o perfumach Cockpit Chanel obowiązkowych dla załogi. To prawda? 

Nie, ale myślę, że byłby to dobry pomysł. Mogłyby się nazywać Jetflow (Odrzutowiec). 

Używacie jakiegoś tajnego języka między sobą? 

Czasami, gdy mamy witać pasażerów, mówiąc standardowe „Hi, welcome aboard” (Witamy na pokładzie), subtelnie przekręcamy słowa na „Hi, welcome, I’m bored” (Witamy, ależ jestem znudzona) (śmiech). 

Naprawdę tak mówicie? 

Tak, ze szczerzącym się uśmiechem! Albo gdy pilot mówi, że mamy kłopot i rozwiążemy go „za kilka chwil”, każdy wtedy sobie myśli, że to potrwa tylko moment, a tak naprawdę może to oznaczać „naprawimy to za kilka tygodni”. Jeśli mówimy „wymiana sprzętu”, oznacza to „coś się zepsuło, jest niedobrze, wszyscy wysiadać!”. Czasami używamy określenia „cockpit queen”. Nie oznacza to, że pilot jest gejem („queen” oznacza w slangu geja – red.), ale że na pokładzie jest stewardesa, którą bardziej interesuje znalezienie męża w kokpicie niż praca. Określenie „wide body” oznacza duży samolot, ale często tak się mówi o stewardesie, która nie mieści się w swój mundurek. 

Czego nie powinien robić pasażer, żeby nie wkurzyć stewardesy? 

Najlepiej, żeby spał! (śmiech) Hmm, a tak na serio, to powinien mówić „proszę”, „dziękuję”, przestrzegać przepisów dotyczących bagażu podręcznego, wyłączać komórki i laptopy – dużo osób nie chce tego robić. Nie palić. Nie zadawać osobistych pytań. Często jestem pytana, np. czy jestem zamężna, czy mam chłopaka itp. Czego jeszcze nie lubię? Kiedy pasażer mnie szturcha w nogę lub biodro, gdy przechodzę z wózkiem z napojami. Nie szturchajcie stewardes! Czasami też ktoś przychodzi do pomieszczenia stewardes, gdy jemy, mamy przerwę czy sprzątamy. Pasażer wygodnie rozsiada się i wyraźnie chce się zaprzyjaźnić. Wtedy mówimy, że może tutaj zostać, a my pójdziemy na jego miejsce. To jest teren naszej pracy, więc nie wchodzić za kurtynę! I tak jest tam tłoczno. Ale dość o tym, jacy okropni są pasażerowie. W tej sztuce wszystko jest przecież pokazane z przymrużeniem oka (śmiech).



Rozmawiała Izabela Bogus
Dziennik
16 lipca 2009
Portrety
Rene Foss