Nie tylko Brick czekał na klik

Parę dni temu Warszawę nawiedziła prawdziwa zima. Siarczyste mrozy i temperatura mocno poniżej zera nie zachęcają do spacerów. Zimne wieczory dobrze spędzić w teatrze. W Narodowym właśnie wystawiana jest "Kotka na gorącym blaszanym dachu" w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza. Ale nawet gdyby na zewnątrz temperatura była na plusie, atmosfera "Kotki..." nie byłaby w stanie nikogo rozgrzać. Lepiej już zostać w domu i obejrzeć klasyczną ekranizację Richarda Brooksa na małym ekranie. W sumie to to samo, a przynajmniej nie jest zimno.

W programie do spektaklu przeczytać możemy, że Glenn Loney w artykule "Tennessee Williams: klęska sukcesu" dowodzi, że gdyby Williams nie był twórcą "Szklanej menażerii", "Nagle zeszłego lata", czy "Nocy iguany", nikt nie miałby powodu wypominać mu późniejszej twórczości, w której bohaterem był przede wszystkim język, a nie postacie z krwi i kości, pełne pasji i emocji. Dramaty Williamsa, takie jak "Clothes for a Summer Hotel" ("Poszewki dla letniego hotelu") czy "The Chalky White Substance" ("Biała, kredowa substancja"), obydwa napisane w 1980 roku, stanowić mogą wyzwanie dla współczesnych reżyserów. Ale nawet takie hity jak "Tramwaj zwany pożądaniem" czy "Kotka..." właśnie, można interesująco przedstawić, pod warunkiem, że pozostanie się wiernym Williamsowi, a nie reżyserowi teatralnemu Elii Kazanowi, który naciskając na dramatopisarza doprowadzał do zasadniczych zmian w pierwotnej wersji jego dramatów. Nie jest tajemnicą, że trzeci akt "Kotki..." Williams zmienił na życzenie reżysera spektaklu – dramat kończy się pojednaniem małżonków, a więc happy endem, który gwarantuje kasowy sukces.

Trudno mi oprzeć się wrażeniu, że Teatr Narodowy również na taki sukces liczy. "Kotce..." w reżyserii Chrapkiewicza dużo bliżej do filmowego hitu Brooksa (w 1958 roku teatralna wersja zawitała w Hollywood) niż do dramatu Williamsa. I pewnie się nie przeliczy. Długi ogonek ludzi czekających na wejściówki do ostatniej chwili. Wielu z nich odchodzi z kwitkiem. Ci, którym udało się dostać mogą uważać się za szczęśliwców. Pozornie. Czeka ich prawie dwugodzinna melodramatyczna historia rozgrywająca się na amerykańskim Południu. I choć dramat Williamsa jest gorzkim i ostrym obrazem wstrętu wobec wszechogarniającego zakłamania, rozrachunku z Południem i jeszcze paru innych głębokich spraw, to wykastrowana z najważniejszych kwestii wersja Kazana, Brooksa i Chrapkiewicza czyni z niego ckliwą historyjkę dobrą na serial telewizyjny.

Gdy Duża Mama (Ewa Wiśniewska) przerażona i lekko roztrzęsiona wybuchem szczerości męża, schodząc ze sceny mówi: „A ja cię kochałam, kochałam tak mocno, naprawdę cię kochałam!", a Duży Tata nie mówi do siebie (tak, jak to jest u Williamsa) „To by było zabawne, gdyby to była prawda...", tylko od razu woła Bricka, wiadomo już było, co się święci. Choć Chrapkiewicz pozostał boleśnie wierny broadwayowskiej "Kotce...", dostrzec można było parę elementów jego własnego poletka interpretacji. Głęboko zastanawia mnie na przykład po co Duży Tata (Janusz Gajos) delikatnie skierował twarz Dużej Mamy na urodzinowy tort. Tak, delikatnie skierował. A ona potulnie twarz swą na tym torcie położyła. Następnie smutna, choć dumna zaprezentowała publiczności swe oblicze w kremie. Nie było to ani śmieszne, ani smutne.

Po spektaklu usłyszałam rozmowę pewnej pary. Kobieta zapytywała swojego towarzysza czy ten kulawy nie grał przypadkiem tego męża z „Placu Zbawiciela". Towarzysz po głębokim namyśle odpowiedział: „tak, tak, masz rację, to on". Otóż, drodzy Państwo: „ten kulawy" nazywa się Grzegorz Małecki i bynajmniej nie grał męża w przywoływanym filmie. Może zapamiętaliby Państwo jego nazwisko, gdyby wybrali się do tego samego teatru na „W mrocznym, mrocznym domu", w którym Małecki stworzył niezapomnianą kreację, za którą został nominowanydo nagrody za pierwszoplanową rolę męską w XIV edycji Feliksa Warszawskiego w sezonie 2011/2012. W spektaklu Chrapkiewiczazagrał przejmująco i interesująco, ale on sam i pozostali aktorzynie są w stanie obronić broadwayowskiej "Kotki..." na warszawskim podwórku.

Brick pił, by poczuć w głowie klik, który go uspokaja. To taki pstryczek, który wyłącza czerwoną lampkę i zapala nocną. Czysto techniczna sprawa. Szkoda, że nie tylko on na ten klik czekał...



Paulina Aleksandra Grubek
Dziennik Teatralny Warszawa
4 lutego 2014