(Nie)wielkie otwarcie

Po trwającej ponad sezon przerwie warszawski Teatr Powszechny wznawia działalność. Był to rok bez premier, rok tułaczek po innych stołecznych scenach na występach gościnnych. W okresie tej połowicznej hibernacji po cichu, bez rozgłosu odeszło kilku ważnych członków zespołu, po części zastąpionych przez nowych. Wreszcie przedłużający się remont dobiegł końca. "Wielkie otwarcie!" - głoszą afisze i ulotki

Skoro użyto hasła tak wiele obiecującego, aż prosiłoby się o głośne, ważne przedstawienie premierowe, o zainaugurowanie działalności teatru w „nowej odsłonie” z wysokiego C. Sezon w długo oczekiwanym nowym budynku teatr Jana Buchwalda rozpoczął inscenizacją w reżyserii Artura Urbańskiego, który sięgnął po „Kamień i popioły” Kanadyjczyka Daniela Danisa. Niestety, spektakl stawianych przed nim oczekiwań nie spełni.

Sztuka Danisa to materiał na kameralne, małoobsadowe przedstawienie. Dramatopisarz opowiada historię pełną tragicznych zwrotów akcji i wynurzeń o przeróżnych rodzajach cierpienia. Opowiada w sposób patetyczny, ocierający się o kicz. Co gorsza, oklepane, niestety, wątki wydają się być widzowi dziwnie znajome, choć przecież nie z tego przedstawienia – od iluż bliźniaczo podobnych łzawych epizodów roją się utwory sceniczne, literackie, filmowe…

Trzyosobowa rodzina Clermonta (w tej roli Dariusz Siastacz) szczęśliwie żyje w mieście Montreal – to małżeństwo zawarte z miłości, z jedenastoletnią córką Pascale (Katarzyna Maria Zielińska). Lukrowany obrazek ulega rewolucyjnej przemianie w skrajnie mroczny – matka zostaje zgwałcona i zamordowana. Clermont kupuje dom na wsi i wyprowadza się do niego wraz z dzieckiem, wmawiając sobie, że tam rozpocznie nowe życie. On zaczyna żywot antyspołecznego dzikusa, a jego córka wieloletnią walkę o zainteresowanie i uczucia ojca. Dziewczyna wchodzi w środowisko miejscowych nastolatków, jak na stereotypową młodzież z prowincji przystało, sfrustrowanych i znudzonych, znajdujących ujście dla swojej złości w burdach i alkoholu. To właśnie dwoje z nich, obok ojca i córki, przedstawia swoje wersje wydarzeń – Clementowi i Pascale towarzyszą na scenie bibliotekarka Shirley (Aleksandra Bożek) i jeden z jej kumpli, dziki, pełen pierwotnej witalności Jajco (Krzysztof Szczerbiński).

Scena 200 (odpowiedniczka dawnej Małej). Na jej deskach niemal non stop, przez prawie całe sto dziesięć minut przedstawienia cała czwórka aktorów. Dwie kobiety i dwaj mężczyźni tworzą swoisty czworogłos. Bardzo rzadko wchodzą w interakcje, raczej skupiają się na własnych monologach relacjonujących wydarzenia z przeszłości. Choć opowiadają tę samą historię, każda z postaci robi to z własnej perspektywy, eksponuje te aspekty, które są jej najbliższe. Z początku wątki snute przez członków kwartetu zdają się daleko ze sobą mijać, jednak szybko (za szybko?) splatają się w głowie widza w jedną opowieść. Opowieść, której przesłanie wydaje się wyjątkowo banalne. „Świat jest niesprawiedliwy i okrutny, frustracja rodzi zło, zło rodzi kolejne zło, a skrzywdzeni nie są w stanie nawiązać zdrowych relacji” – niestety, ze sceny na widownię nie przedostaje się nic głębszego.

Artur Urbański, reżyser i scenograf przedstawienia, nakierowuje swoich aktorów w sfery ekstremów emocjonalnych, nadekspresji. Krzysztof Szczerbiński miota się po scenie w szale i nienaturalnie wykrzywia twarz, jakby naprawdę miał w sobie zwierzę, o którym wciąż mówi (swoją drogą, cóż za wyszukana metafora!). Dariusz Siastacz, jakby dla kontrastu, głównie siedzi ze zwieszonymi z rezygnacją rękoma, tępo wpatrzony w przestrzeń, słowa cedzi powoli i sennie. Z kolei Aleksandra Bożek, w stroju przypominającym nocną koszulę i eksponującym jej anorektyczką sylwetkę, wije się jak w transie, raz bardziej przypominającym ekstazę narkotykową, a raz erotyczną. Najmniej skrajna jest interpretacja Katarzyny Marii Zielińskiej, co niestety nie znaczy, że nie ociera się o stereotypy. By nie być gołosłowną – cały nastoletni bunt aktorki ujęto w kilkudziesięciosekundowej sekwencji żywiołowego tańca do ostrej muzyki i gardłowych krzyków bohaterki. Ot, i cała sprawa skomplikowanych przemian psychofizycznych załatwiona.

Realizacja Urbańskiego do realizmu nie pretenduje, i bogu dzięki, bo to przy całym nawarstwieniu okropności w tekście dałoby efekt groteski. Reżyser wraz ze współpracownikiem scenograficznym Mateuszem Stajewskim i autorką świateł Kariną Kleszczewską starają się trafiać do widza za pomocą środków bardziej poetyckich. Tło z paciorków, soczyste kolory świateł, oniryczne animacje odrywają nas widzów od prozy codzienności i pomagają przenieść się w ulotny świat przeżyć bohaterów. Strona plastyczna zaprojektowana tak, by współgrać z kwiecistym językiem pełnym metafor – pomysł zacny, niewiele jednak z tego wynika, skoro metafory (szczególnie te zawarte w tytule…) są banalne, a treści, które ze sobą niosą, niezbyt odkrywcze…

Jednego „Kamieniowi i popiołom” zarzucić nie można – nudy. Urbańskiemu udało się uniknąć efektu usypiającego, który mógłby osiągnąć ten tekst w innej realizacji. Partytura Daniela Danisa w nieco innym opakowaniu byłaby zagrożona w oczach współczesnego widza etykietką „przegadana”. Tymczasem spektakl z Powszechnego, choćby dzięki umiejętnym zmianom rytmu i energetycznej muzyce na żywo (wykonywanej przez trio w składzie: Tomasz Krezymon, Jan Młynarski, Mariusz Wróblewski), ogląda się nie bez zainteresowania. Zainteresowania, które nie zostaje jednak zaspokojone, bo bogatszej treści w spektaklu ze świecą szukać… Być może reżyser dał się złapać w pułapkę myślenia, że nawet z niedobrego tekstu można stworzyć dobry spektakl? Można by długo deliberować nad tym, gdzie leży błąd, bo przecież nie w braku umiejętności członków zespołu. Faktem jest, że dzięki przestawieniu Urbańskiego Powszechny nie powróci w dźwięku fanfar. Zamiast „wielkiego otwarcia” mamy przedstawienie nie najniższych lotów, ale pozbawione błysku. Pozostaje trzymać kciuki za scenę przy Zamojskiego, by dwie październikowe premiery nadrobiły to, czego pierwszej, wrześniowej, osiągnąć się nie udało.



Hanna Rudnicka
teatrakcje.pl
5 listopada 2010
Spektakle
Kamień i popioły