„Nie wolno"? To za „nie wolno" – wypijmy!

Na scenie pusto, widzimy jedynie jednolitą scenografię przedstawiającą nijakie wnętrze domu ziemiańskiego. Uwagę przykuwa wypukła wyrwa w parkiecie, jakby coś rozsadzało ten dom od środka. Za chwilę pojawią się aktorzy. Światła gasną by po paru sekundach wrócić. Pojawili się. W powietrzu momentalnie czuć zawieszoną nudę, frustrację i jakieś przytłaczające niespełnienie. Duch Czechowa gęsto wpadł na scenę.

Małgorzata Bogajewska rosyjskiego klasyka sytuuje w ciasnej, niemalże klaustrofobicznej przestrzeni na małej Scenie pod Ratuszem na krakowskim rynku. Tragedie bohaterów „Wujaszka Wani" widzowie mają niemalże na wyciągniecie ręki, w samym centrum wielkiego miasta, a jednak gdzieś na uboczu, w kameralnej ciszy odległej kilka metrów od rynkowego rozgwaru. Trafne to i jednocześnie bardzo poetyckie w kontekście tematu sztuki Czechowa.

Reżyserka do „Wujaszka Wani" podchodzi w sposób jak najbardziej klasyczny, bez zbędnego udziwniania i efekciarstwa. Myślę, że wiara w siłę tekstu Czechowa, jak i w umiejętności aktorów Teatru Ludowego była kluczowym czynnikiem do stworzenia przejmującego i szczerego przedstawienia, które dosadnie – ale też subtelnie i z wyrafinowaniem – komentuje otaczającą nas rzeczywistość. Pięknie na przykład wypada końcówka pierwszej części, kiedy Helena na wieść, że jej mąż Sieriebriakow stwierdza, że zagrać na pianinie jej „nie wolno!", postanawia wraz z Sonią za „nie wolno!" podnieść kieliszek, bo cóż innego można zrobić? Tutaj – rzecz jasna, w Rosji – co najwyżej można pić.

Chociaż „Wujaszek Wania" w Ludowym zrobiony jest klasycznie, to Bogajewska odczytała ten dramat świeżo, bardzo aktualnie. I nie tylko mam na myśli feministyczną perspektywę; krakowski spektakl opowiada przede wszystkim o dużej części naszego społeczeństwa, bo o niższej klasie średniej, która – pozostawiona bez wyboru – przez większość życia ślęczy nad papierami w biurach i niewiele z tego życia ma. No, maksymalnie może sobie trochę ponarzekać, że „dzisiaj cierpi, jutro będzie cierpieć, a potem życie się skończy", ale taki Robotnik – postać dopisana przez reżyserkę – nawet na narzekanie czasu nie ma, bo trzeba pracować i naprawiać podłogę. Podłogę, której naprawić się notabene nie da, co w odniesieniu do akcji dramatu jest dość wymowne.

Skoro już o bohaterach dramatu coś zdążyłem wspomnieć, to muszą państwo wiedzieć, że aktorstwo w „Wujaszku Wani" Bogajewskiej jest z najwyższej półki. Znakomicie wypada Piotr Pilitowski w roli tytułowego Wani. Jego zgorzkniały Wojnicki, jak nie rozpity, to skacowany, budzi żałość, ale chwilami też współczucie. Tyle stłamszonego gniewu na cały świat i zrezygnowania dawno nie widziałem na żadnej scenie. Niemniej, Wania pod koniec spektaklu znajduje sposobność by w pełni dać upust swojemu gniewowi i próbuje on targnąć się na życie profesora Sieriebriakowa, z kolei Sonia takiej sposobności nie znajduje i swój żal do świata trzyma do samego końca. Wcielająca się w nią Anna Pijanowska kończy spektakl potężnym monologiem, prowadzonym na (bardzo cienkiej) granicy płaczu. Już ma ona pęknąć, wybuchnąć bezradnym płaczem, a Pijanowska znajduje w sobie siłę by w swej rozpaczy pójść jeszcze o krok dalej... i jeszcze o krok... i jeszcze... a mimo wszystko nie wybucha. Zamiast tego dusi ten ból w sobie, wraca do papierów, pociąga krótko nosem, a gdy przejęty wujaszek na nią spogląda, odpowiada z temperamentem „pisz, wujaszku" i spektakl się urywa. Imponująca rola i poetycka końcówka zarazem. Nim ja natomiast przejdę do końcówki tego akapitu, wypadałoby mi jeszcze wspomnieć o Roksanie Lewak w roli Heleny i Piotrze Franasowiczu w roli doktora Astrowa. Helena w interpretacji Lewak nie jest jedynie znudzoną mieszczanką przebywającą gdzieś daleko za miastem – jest to przede wszystkim kobieta zduszona zarówno przez swoje decyzje jak i przez normy społeczne, w której przyszło jej funkcjonować; nawet jeśliby szczerze chciała pokochać Astrowa, to nie mogłaby sobie na to uczucie pozwolić. Astrow z kolei będąc człowiekiem, który jako lekarz poświęcił swoje życie innym, co najwyżej może sobie pobiadolić o straconym życiu, braku miejsca na uczucia i zalać swoje zgorzknienie litrami gorzkiej. W Astrowie Franasowicza zawiera się esencja poświęcenia, które jest motywem przewodnim tego dramatu. W świecie, gdzie wszyscy się poświęcają – no, może poza uosobieniem patriarchatu, Sieriebriakowem – bo po prostu muszą, Astrow znajduje w sobie siłę by dbać o lokalne lasy, by przyszłe pokolenia o wspomniały „o kimś, kto te drzewa posadził". Przez to właśnie, choć bywa śmieszny i żenujący w swoim alkoholizmie, Astrow porusza swoją bezinteresownością – a Franasowicz skutecznie znajduje w sobie środki wyrazu by tę śmieszność, żenadę i wielkoduszność wiarygodnie ukazać na scenie.

Scenografia spektaklu, mimo że jest raczej jednolita, ma wymiar symboliczny i przy tym – jak to się mawia w środowisku – „wygląda". Na scenie widzimy zapyziałe, ciasne wnętrze, początkowo przykryte przezroczystą folią. W głębi widać wspomnianą wyrwę w panelach, a naprzeciw tejże wyrwy elegancki żyrandol leżący na podłodze. I oczywiście – sporo starych, drewnianych, niewygodnych mebli. Myślę, że niewiele trzeba tu dodawać. Anna Maria Kaczmarska doskonale przekłada tekst Czechowa na język przestrzeni.

Naprawdę warto, drodzy państwo, wybrać się pod krakowski ratusz i nie mówię tego, bo spektakl pozgarniał masę nagród – o tym idąc na spektakl, sam nie wiedziałem. Aktorstwo jest wielkie, scenografia mądra i ładna, a interpretacja Małgorzaty Bogajewskiej przemyślana, dogłębna i – przede wszystkim – bardzo na czasie. Dlatego właśnie sądzę, że „Wujaszka Wanie" z Ludowego obejrzeć po prostu trzeba.



Jan Gruca
Dziennik Teatralny Kraków
23 sierpnia 2022
Spektakle
Wujaszek Wania