Niech mnie Pan Bóg broni! I Elton John

" Jeden z lepszych spektakli, jakie miałem okazję obejrzeć"; " Lekko, łatwo, przyjemnie i z klasą";"La Magnifique!". To tylko nieliczne przytoczone fragmenty rozmów i wypowiedzi, których mogłam posłuchać po kolejnym już wystawieniu spektaklu "Mayday", od ponad 4 lat granego na deskach Teatru Polskiego w Szczecinie.

Przezabawna fabuła, komiczne gagi , nieoczekiwane i nietuzinkowe zwroty akcji oraz cała atmosfera sztuki, okraszona nutką pikanterii sprawia, że „Mayday” ma już swoją wypróbowaną i zżytą publiczność, która stanowi trzon każdego spektaklu i za każdym razem cieszy aktora.  

John Smith, lat 43. taksówkarz, nienotowany, mąż. Mary Smith, lat 40, nienotowana, żona pana Smitha. Barbara Smith, lat 42, nienotowana, … żona pana Smitha. Nie, to nie błąd w druku, tylko trójkąt małżeński, którego oba końca (nie muszę chyba pisać jakie) nie mają pojęcia o swoim istnieniu. Bohater stworzył sobie dwa rodzinne gniazdka, dwa domy z kochającymi i wiecznie gotowymi spełniać mężowskie zachcianki żonami, dwa życia, które musi skrzętnie ze sobą godzić. Udaje mu się to, ale (jak to mówią) kłamstwo ma krótkie nogi i pewnego dnia taka noga powija się też i Johnowi, w końcu (tu inne powiedzenie)- nic nie trwa wiecznie. Trafia do szpitala z niewinnym urazem głowy i tu zaczyna ją kłopoty. Podaje jeden adres, żona Mary obawia się o męża, żona Barbara obawia się jeszcze bardziej, ponieważ miał wrócić na noc, a na pewno nie miał dodatkowego, nocnego kursu, gdzież więc może się on znajdować? John wraca do mieszkania na Street Ham, gdzie mieszka z Mary i Stanley’em- swoim przyjacielem, który wynajmuje piętno jednorodzinnego domku. Stanley to „bezrobotny praktykujący”, zamierza przejść na bezrobocie na cały etat, ponieważ odpowiadają mu godziny J. Okazuje się być niezbędnym w całej intrydze, albowiem John nie poradzi sobie sam z ilością wyprodukowanych kłamstw i ciągnięciem owej farsy. Kiedy przyjaciel bohatera zostaje wdrożony w arkana tajemnicy, nie wierzy mu początkowo- co oczywiste, potem przez moment zazdrości, następnie zaś w miarę rozwoju akcji zaczyna szczerze współczuć, nie opuszcza jednak potrzebującego, staje na wysokości zadania i bez słowa przyjmuje spadające na niego baty, a jest ich kilka.   

Mary nie może dowiedzieć się o Barbarze, a Barbara o Mary - to pewnik, którego musi pilnować zarówno John jak i Stanley. Kobiety zostają wciągnięte w wir kłamstw i kłamstewek, czują, że mąż nie jest z nimi do końca szczery, nie domyślają się jednak bądź co bądź okrutnej prawdy. Gdy zaś do akcji wkraczają policjanci ze Street Ham i Wembley, przestaje być zabawnie. W końcu nikt nie chce igrać ze stróżami prawa. Okazuje się jednak, że przewrotny taksówkarz potrafi „wyrolować” nawet i organy sprawiedliwości. Lawiruje pomiędzy jednym domem a drugim, na poczekaniu wymyśla historie, dobudowuje nadbazę do zaistniałych faktów, nagina je do granic możliwości i przyzwoitości, na tyle, by mieć punkt zaczepienia, a wszystko po to, aby jego bigamia nie ujrzała światła dziennego. Nie powiem- wychodzi mu to z wdziękiem. Kiedy już absurd sytuacji sięga zenitu (Stanley i John zostają uznani za gejów, policjant zaczyna zwierzać się ze swojego życia intymnego, Mary jest przekonana, że Barbara to transwestyta o wdzięcznym imieniu Nimfa, która ma homoseksualny romans z Johnem, Barbara uważa Mary za zakonnicę i jest zdziwiona, że nie nosi habitu, Stanley prócz ewentualnego geja jest postrzegany również jako hodowca warzyw i eksperymentalnej odmiany jabłek św. Edwarda- zastanawiam się, czy niczego nie pominęłam), zdesperowany i doprowadzony do ostateczności John postanawia powiedzieć całą prawdę i tylko prawdę. Efekt jest jeszcze zabawniejszy niźli cała intryga- nikt mu nie wierzy i wcale mnie to nie dziwi, no bo któż po takiej dawce emocji i zabawnej obłudy da się przekonać najbanalniejszej prawdzie, że wszystko to było kłamstwem? Na pewno nikt z postaci w „Mayday’u”.   

Celowo nie będę opisywała szczegółowej fabuły spektaklu ponieważ sądzę, że jest to pozycja obowiązkowa dla każdego amatora sztuki teatralnej. Nie chodzi tu tylko o kunszt scenariusza na podstawie tekstu Ray,a Cooney,a, ale o całokształt. Świetnie dobrane światła, nie zakłócająca muzyka podczas początków i końców aktów, kostiumy, gdzie ani przez moment nie było widać „prywaty” (zwracam na to szczególną uwagę), oraz idealny dobór aktorów do granych postaci- to chyba sprawia, że „Mayday” cieszy się aż tak wielkim powodzeniem. A co do doboru bohaterów - momentami miałam wrażenie, że poszczególni bohaterowie sztuki byli tworzeni pod aktorów, tak dobrze w moim mniemaniu zostały odtworzone rysy charakterologiczne Johna, Stanley’a i innych. Wielkie brawa dla Adama Dzieniciaka, który cielił się w rolę główną- świetne podejście do tematu, profesjonalna gra i widoczna szczypta dobrej zabawy.  

Oto najprawdopodobniej chodzi w wystawianiu komedii, które bazują na intrygach, ludzkich ograniczeniach i namiętnościach - o dobrą zabawę, której może ulec nie tylko widz, ale również aktor. To gwarantuje dobre kodowanie i odkodowanie pewnych ukrytych treści, niezauważalnych podczas sytuacji stresogennych. 

Konkludując, radzę wszystkim dobrze korzystać z podręcznego kalendarza, pamiętać co oznaczają skróty, np.: FzB, a jeżeli Twoja życiowa historia Czytelniku jest łudząco podobna do przedstawionej w niniejszej recenzji - sugeruję znalezienia oddanego sobie Stanley’a, abyś w razie wpadki nie musiał krzyczeć: „Mayday, Mayday!!!”



Małgorzata Maciejewska
Dziennik Teatralny Szczecin
29 maja 2009
Spektakle
Mayday