Niekończąca się opowieść o relacjach

Spektakl Marka Modzelewskiego w reżyserii Wojciecha Malajkata był dla mnie niezwykłym przeżyciem. Przede wszystkim dlatego, że ma w sobie dwa elementy, które bardzo cenię w opowieściach, a mianowicie głębokich bohaterów i historię, której przebiegu nie sposób przewidzieć. Historię, która zaskakuje i zmusza do zastanowienia. Historię, która wywołuje emocje.

Mamy tutaj do czynienia z rodzinną kolacją, podczas której dochodzi do zderzenia charakterów wskutek niecodziennego zbiegu okoliczności. Do posiłku w pięknie urządzonym, inteligenckim domu (scenografia: Wojciech Stefaniak) zasiadają wyraziste postacie. Świeżo mianowana pani profesor (Iza Kuna), od której aż bije po oczach wyniosłość i akademicki sposób bycia – nie raz jej rozmówcy czują się jak na wykładzie.

Z biegiem czasu okazuje się jednak, że jest to osoba wrażliwa, dla której rodzina jest bardzo ważna. Wzięty chirurg plastyk (Andrzej Zieliński), który nie jest wcale człowiekiem tak pełnym ogłady i kultury, na jakiego się kreuje. Marek (Cezary Łukaszewicz) i Ilona (Barbara Wypych) to duet, któremu poświęcę osobny akapit, bo są to kreacje, które najmocniej zapadają w pamięć. Karolina (Ewa Porębska) to kobieta, która odniosła sukces w Nowym Jorku, gdzie pracuje w galerii sztuki, tam też poznała swojego o wiele starszego od niej partnera – Daniela (Krzysztof Dracz), amerykańskiego Żyda polskiego pochodzenia.

Wspomniana okazja zapoznania nowej miłości Karoliny jest głównym motorem napędowym historii. Co ciekawe, jedynie połowa spektaklu poświęcona jest na interakcję wszystkich postaci. Ma to miejsce bowiem dopiero po przerwie. Pierwsza część jest przeznaczona na przygotowania do tego wydarzenia, które również obfitują w niespodzianki, takie jak nowa partnerka brata gospodyni czy konwersja na judaizm drugiej ze wspomnianych pań.

To, co jest dla mnie niezwykle przejmujące to to, że widz czuje się jakby sam był gościem podczas spotkania lub chociaż przechodząc ulicą z ciekawością zerknął przez okno. Widz śmieje się z żartów, mimowolnie sympatyzuje z poglądami poszczególnych postaci. Wspiera je, a jednocześnie na inne patrzy ze zdziwieniem. W końcu, czuje się zażenowany i skrępowany jak prawdziwy gość, który jest świadkiem wymykającej się spod kontroli awantury gospodarzy – każdy z nas przynajmniej raz czegoś takiego doświadczył, w tym przypadku uczucie jest tożsame.

Choć rozwiązanie tajemnicy nie jest może najbardziej prawdopodobnym scenariuszem, jaki moglibyśmy doświadczyć w prawdziwym życiu, to emocje postaci i ich relacje jak najbardziej! Przykładem tego może być zaskakująca przemiana Karoliny, która z biegiem czasu zrzuca swoją maskę silnej i napuszonej, a odkrywa swe poranione i skrywane przed światem wnętrze.

Byłem pod wrażeniem, gdy zdałem sobie sprawę, że z biegiem czasu rzeczywiście i naturalnie lepiej poznaję każdego z bohaterów. W zasadzie żaden nie jest tym, kim zdaje się na początku. Wspomniałem już o Marku i Ilonie, którzy tworzą duet, którego nie da się zapomnieć. Co niekoniecznie jest doświadczeniem przyjemnym. Ilona to prosta, naiwna, ale piękna dziewczyna, która chciałaby po prostu zaznać w życiu szczęścia. Niezwykle imponują jej obyci i dystyngowani członkowie rodziny jej partnera. Próbuje się do nich dostosować, dorównać, poznać. Wypada to nieporadnie i zabawnie, co w następnej chwili wzbudza szczere współczucie dla niej. Szczególnie mając na względzie to, w jaki sposób jej wątek się kończy.

Marek z kolei to gość tradycyjny w sposób stereotypowy, w myśl zasady, że chłop to ma być chłop. Ma pić, a jak bierze leki to po pół lub po jednym, bo tyle to nie zaszkodzi. Ma za klub piłkarski oddać życie i klepać swoją kobietę po tyłku. Nie wszystkiego jednak dowiadujemy się od razu, a jego przemiana jawi się jako najbardziej zaskakująca w swym ekstremum i przerażająca. Gdy w pewnym momencie było widać, że przesadził z alkoholem, to w oczach widza był po prostu pijanym, agresywnym człowiekiem, od którego chciało się zachować bezpieczny dystans, a nawet w pewnym momencie opuścić salę z uwagi na obawę o swoje bezpieczeństwo. Obie kreacje były absolutnie znakomite i nie dziwię się, że Barbara Wypych otrzymała Nagrodę im. Jacka Woszczerowicza za rolę Ilony na 62. Kaliskich Spotkaniach Teatralnych – Festiwalu Sztuki Aktorskiej – jak najbardziej zasłużyła.

Cała sztuka ma jeden mankament. Choć zważywszy na wspaniałość całości nie jest to nawet rysa na diamencie, ale kurz, który można zetrzeć, zdmuchnąć. Zignorować. Mam tutaj na myśli końcówkę spektaklu, gdzie mamy do czynienia nie z płynną akcją, a pojedynczymi, oderwanymi od siebie scenami. Podczas jednej z nich jesteśmy świadkami rozmowy Marka z Karolem, która rzuca nam na obie postacie nieco nowego światła. W mojej opinii była to przesada i nie było to potrzebne. Każdy jednak musi ocenić sprawę sam, szczegółów sytuacji niestety zdradzić nie mogę.

Nie jest to na pewno rozrywka lekka, choć nie stroni od żartów. Opowieść dostarcza widzowi mnóstwa emocji, ale i dużo materiału do przemyśleń. Ciężkiego, warto dodać. Kwestia judaizmu, wbrew tytułowi, nie jest najważniejsza. Najważniejsze są relacje, uprzedzenia i chęć (lub jej brak) wsłuchania się w drugiego człowieka, co często wymaga przymknięcia oka na samego siebie.



Jakub Wojtasik
Dziennik Teatralny Warszawa
19 kwietnia 2025