Niemiecka lekcja śpiewu według Marthalera
Pokazana na wrocławskim Przeglądzie Piosenki Aktorskiej \'\'Muszka owocówka\'\' łączy pastisz wykładu naukowego na temat genetyki oraz chemii miłości z absurdalnymi żartami i operowymi ariami. To perfekcyjnie zrealizowane widowisko, ale nieprzekonanych do swej formy razi chłodem.Ciągle pamiętam przedstawienie Marthalera, od którego zaczęła się światowa kariera szwajcarskiego reżysera. „Murx den Europaer!”, czyli „Zabij Europejczyka!” oglądałem przed trzynastu laty podczas toruńskiego festiwalu Kontakt. Hala sportowa, przystosowana na potrzeby widowiska, stała się dlań wymarzoną przestrzenią. Nadworna scenograf Marthalera Anna Viebrock zbudowała na wyłożonej klepką podłodze olbrzymią świetlicę, podobną do tych znanych z zakładów opieki społecznej. Liche stoliki, ohydne krzesła, każde z innej parafii, a pomiędzy nimi snujący się bez celu brzydcy, pokraczni ludzie. Bezruch i bezsens egzystencji przerywały tylko wyśpiewywane przez nich pieśni. Narodowe hymny niemieckie sąsiadowały z lekkimi piosenkami, tworząc piorunującą mieszankę. Pisano potem, że Marthaler z precyzją chirurga otworzył dusze mieszkańców wschodniej i środkowej Europy. Jednocześnie pokazał teatr, jakiego dotąd nie oglądaliśmy.
„Muszkę owocówkę” zrealizowaną w tej samej Volksbuhne w 2005 roku, od „Zabij Europejczyka!” różni przede wszystkim całkowita eliminacja polityki. Tamta inscenizacja pokazywała dobitnie, choć niedosłownie europejski krajobraz po komunizmie. Ta bada zupełnie inne rejony. Marthaler zamyka szóstkę wykonawców i znakomitego pianistę w miejscu noszącym cechy naukowego laboratorium, czasem też przypominającym gigantyczną poczekalnię. W takiej scenerii groteskowi naukowcy w zbyt grubych okularach zgłębiać będą chemiczne wzory na miłość, odwołując się w swych eksperymentach do przykładu tytułowej muszki owocówki, bowiem – jak dowodzą badacze – niektóre jej geny powtarzają się u człowieka. Już ten wniosek mówi dobitnie, że choć Marthaler w obrazowaniu świata złagodniał, stosując najodleglejsze i najzabawniejsze skojarzenia, ciągle dowodzi skrajnej absurdalności ludzkiej egzystencji.
Nie ma w spektaklu przelewania z próbówek, nie ma mikroskopów. Siłą napędzającą bohaterów staje się muzyka. W „Muszce owocówce” słyszymy kilkadziesiąt pieśni, czasem w tonacji serio, a innym razem w tonie żartobliwym. Zasada Marthalera jest jasna – jego aktorzy muszą być jednocześnie wytrawnymi śpiewakami, bo w tak zaprojektowanej inscenizacji nie ma miejsca na najmniejszy fałsz. Dlatego w przedstawieniu największe wrażenie robią właśnie częstokroć traktowane a rebours „numery muzyczne”. Są wśród nich arie z „Traviaty” Verdiego, „Toski” Pucciniego, „Wesela Figara” Mozarta, są fragmenty z jego „Cosi fan tutte”, „Tristana i Izoldy” Wagnera, „Łucji z Lemermoor” Donizettiego, ale też z „Upiora w operze” Webbera czy songi Hollaendera, wreszcie Chopin. Pełne bogactwo, istne szaleństwo. W owym szaleństwie jest jednak metoda. Tak zróżnicowane utwory otwierają postaci na miłość i znaczą więcej niż uczone definicje.
Na „Muszkę owocówkę” patrzyłem, podziwiając wokalny warsztat i vis comica aktorów, czystość reżyserii Marthalera, scenograficzny pomysł Viebrock. Nie mogłem jednak pozbyć się wrażenia, że tym razem wybitny twórca proponuje wspaniale nakręcony teatralny mechanizm i nic więcej. I może stąd poczucie chłodu, wrażenie, że wszystko to jest wypełnieniem sformułowanego wcześniej wzoru, podobnego do tych recytowanych ze sceny. Cóż, z genetyki nigdy nie byłem mocny.
Jacek Wakar
27 marca 2009