Niepijany fortepian

Bluesa nie było. Jazzu też nie. Fortepian, który w utworach Toma Waitsa porywa do tańca, w spektaklu usypia. W oryginale jest perfekcyjny i niepowtarzalny, tutaj wręcz przeciwnie – nienastrojony i skrzypiący.

Spektakl ,,Siodło pegaza" w Teatrze Narodowym (premiera 16 marca 2013) otworzyło cykl nowej inicjatywy artystycznej, w której muzyka i śpiew zajmują pierwsze miejsce, a fabuła ma być tylko uzupełnieniem. O ile debiut Konstancji Bułhak był rewelacyjny, o tyle recital wyreżyserowany przez Marcina Przybylskiego pełen jest niedociągnięć i dłużyzn. Piosenki Toma Waitsa, które oryginalnie są klasycznym bluesem, przenoszącym do jazzowych lat siedemdziesiątych, w wykonaniu aktorów Teatru Narodowego są słabym przedstawieniem, gdzie artyści potykają się o mikrofony i nie znając swych ról patrzą się na kolegów szukając podpowiedzi. Naprawdę szkoda, potencjał był ogromny.

Przedstawienie ma przypominać jam session. Artyści zaczynają od żwawych i tanecznych utworów, na początku bawią się muzyką i aranżacją. Z czasem, gdy wszyscy stają się coraz bardziej upojeni alkoholem i znarkotyzowani przechodzą do ballad. Aktorzy odpowiednią kolejnością doboru repertuaru, grą sceniczną i tańcem chcą odtworzyć atmosferę barów amerykańskich, w których grano muzykę Toma Waitsa. Niestety każdy utwór następujący po sobie powoduje, że przedstawienie staje się coraz bardziej nudne. Aktorzy nie oddają atmosfery żądzy i tęsknoty, tylko przygnębienia, znużenia i zmęczenia.

Historia przedstawiona w spektaklu jest dość prosta: muzycy, którzy obecnie są już na emeryturze, spotykają się, aby móc opowiedzieć swoje historie i raz jeszcze powrócić na scenę. Każdy z nich stawia warunek: na spotkanie musi przyjechać Tom. O T. Waitsie krążą niesłychane legendy: że urodził się w taksówce, że nigdy nie golił brody i przede wszystkim, że on jedyny może przyjechać i zebrać grupę w całość. O głównym bohaterze słyszymy w większości z opowieści, bowiem do końca ma on pozostać tajemniczą legendą muzyki bluesa. Niestety cała jego zagadkowość zostaje stłumiona przez grę aktorską, która jest za bardzo wyolbrzymiona i nienaturalna. W pewnej chwili postaci stają się przerysowane. Każdy z aktorów miał reprezentować konkretny typ człowieka, (lunatyczki, alkoholika, depresanta) natomiast ich cechy zostały tak wyolbrzymione, że w rezultacie wszystko stało się komiczne i groteskowe.

Piosenki, które zostały wybrane, pochodzą z różnych okresów twórczości Waitsa. Reżyser podkreślał, że zależy mu na ukazaniu ewolucji w twórczości muzyka. Amerykanin zaczął od jazzowo- swingowych aranżacji, w których śpiewał delikatną barwą. Skończył na ciężkich balladach wykonywanych ochrypłym, przepitym głosem. Ogólnie założenie reżysera było dobrym pomysłem, jednak brak odpowiedniego przygotowania warsztatowego spowodował, że piosenki swingujące były fałszowane i brzydko zinterpretowane. Jedynie Monika Dryl zachwyciła wszystkich swoim warsztatem wokalnym i oddała charakter utworów. Pomógł jej w tym wspaniały zespół, który zasługuje na ogromne brawa. Mimo to, nie udało im się uratować przedstawienia.



Anna Stańczuk
Dziennik Teatralny Warszawa
31 października 2014
Spektakle
Fortepian pijany