Nieprzekupna
Pierwsza w tym sezonie premiera u Fredry to przedstawienie niezwykłe. Od samego początku zresztą, bo rzecz zaczyna się nieszablonowo, w foyer, przybierając formę swoistej uwertury żebraczej, bowiem widzimy aktorski korowód mantrujący o braku środków na przeżycie, ludzi zatrwożonych, czy spektakl się zwróci, zastygających na scenie w proszalnym geście, nieustannie zabieganych w zabieganiu o pieniądze, dotacje, granty, uznanie, rozpoznawalność, lajki oraz wszelką inną walutę przetrwania, materialnego i artystycznego.Bo też przetrwanie – sensu largo, jest w tym spektaklu leitmotivem, stanowi oś intrygującego zamysłu autorsko-reżyserskiego, stawiającego otwarte pytania o postawę twórczyni wobec klasycznych dychotomii – być czy mieć, być twórcą, czy tworzywem, co wybrać - utylitaryzm czy altruizm, o to, czy wszystko jest na sprzedaż, jakie są granice i koszty swobody twórczej, wolności egzystencjalnej, bezkompromisowości, sukcesu wreszcie.
Postawę twórczyni, bowiem tekst Jolanty Janiczak jest fascynującym ekstraktem z biografii Stanisławy Przybyszewskiej, precyzyjnym zapisem schyłku życia twórczyni, świadectwem jej bezkompromisowości, wiwisekcją ceny, jaką przyszło za ten wybór zapłacić.
Autorkę „Thermidora" gra Joanna Żurawska. Aktorsko wieczór należy do niej. Kreuje tę niełatwą w interpretacji postać ze zjawiskową starannością. Jest znakomita, choćby gdy wygłasza gniewną mowę oskarżycielską do mamony nie chcąc sprzedawać czasu – tej najbardziej deficytowej wartości w życiu świadomego człowieka, ale artysty przede wszystkim. Jej Przybyszewska jest ciągłym krzykiem, wyrzutem, protestem przeciw tytułowemu „takiemu światu", wobec którego trudno czuć coś innego niż tylko wstyd, a przynajmniej zażenowanie. To postać silna, by nie rzec, mimo jakże wyniszczonej fizyczności, tytaniczna w podziwu godnej konsekwencji, prąca do celu za wszelką cenę, choćby był nią głód, samotność i upokorzenie, starająca się uczciwie ważyć przyczyny i skutki, niechodząca na skróty, mająca pretensje przede wszystkim do siebie samej, gdy nie dosięga marzeń.
To także archetyp feministki oraz preprekariuszka, niepokonana przez przeciwności losu do samego końca. Nieprzekupna, nawet wtedy, gdy w wewnętrznym dialogu z tak troskliwie wyidealizowanym Robespierrem, jest przezeń odwodzona od ideowego puryzmu. Żurawska umiejętnie wydobywa jej immanentne rozedrganie, ową dojmującą samotność dokonywaną w świadomym, ciągle doskonalonym wyborze. Aktorka gra z widocznym zaangażowaniem i satysfakcją, z duszy serca rzec można. Chapeau bas!
Znakomity jest Stanisław Przybyszewski Michała Czachora, występującego tu gościnnie aktora warszawskiego Teatru Powszechnego, postać jakże biegunowo różna charakterologicznie od córki, nieledwie jej antyteza. Proszę zwrócić uwagę na jego tyrady o konformizmie, głodzie sukcesu i uzależnieniu od poklasku. Bywa groteskowo – cyniczny, z coraz gorszym efektem próbując utrzymać się na zawsze wzburzonej powierzchni targowiska popularności, usiłując zatrzymać nieubłagany czas, z drugiej strony nie wyzbywa się jednak uczuć ojcowskich. Aktor z wyczuciem operuje tą niejednoznacznością.
Należy także docenić Michała Karczewskiego w roli męża pisarki. Jego Janek to postać empatyczna, czuła, choć niepozbawiona rysu fatalizmu, cechy nie mającej zupełnie przystępu do Stanisławy. W koncepcji tej roli jest zaszyty godny uwagi kontekst współczesny, materializowany w brawurowych projekcjach wideo. Wreszcie Robespierre, postać dla Przybyszewskiej, a raczej dla jej życiowej filozofii kluczowa. W interpretacji Macieja Hązły to, jak byśmy dziś określili, przegryw. Niby wciąż pomnikowy, ale przykurzony, wycofany, zagubiony, zdekonstruowany, posiadujący gdzieś w kącie, już kompromisowy, przekupiony w akcie autodestrukcji mitu, także jego sztandarowych haseł, nieśmiertelnej w jednoznaczności zdawałoby się triady – Liberté, égalité, fraternité, traktowanych tu performatywnie, niczym puste już repozytorium, kontrowanych przez sarkastyczne „Why hapiness is so expensive?"
Na uwagę zasługuje scenografia Łukasza Surowca skomponowana, między innymi, z jakże stosownego u Przybyszewskich śniegu oraz ażurowego, uformowanego z pustych ram gdańskiego baraku, w którym artystka spędziła ostanie lata życia oraz staranne, zaprojektowane z wyczuciem ponadczasowości kostiumy Łukasza Domagały.
Gnieźnieńska publiczność otrzymała przedstawienie gęste w narracji i znaczeniach, rozproszone w formie, ewoluujące od ironii i groteski po rejestry egzystencjalne i eschatologiczne. Inscenizacja Wiktora Rubina przerzuca mosty pomiędzy tym co działo się prawie sto lat temu, a rzeczywistością dnia dzisiejszego, uwypuklając uniwersalizm i ponadczasowość kontekstu „rynku produktów duchowych", a raczej jego immanentnej mizerii.
Ten spektakl to swoista spowiedź życia, nierzadko odważnie balansująca na granicy ekshibicjonizmu, tycząca spraw dla artysty fundamentalnych, jak choćby prapytania, czy sztuka jest wartością sensu stricte, uszlachetnioną w idealizmie, czy wartością utowarowioną, zmonetyzowaną. Reżyser klarownie ukazał paradoks wynikający z tej dychotomii, jak i uwikłanie weń postaci dramatu, unikając jednak prostych, zerojedynkowych opozycji. Uwidocznił otwartość i niejednoznaczność przekazu, zachęcając do samodzielnego udzielenia odpowiedzi na nieproste przecież postawione w spektaklu pytania, w tym to najważniejsze padające w scenie finałowej, o uczciwe odczytanie sensu życia i ofiary Przybyszewskiej.
Dostajemy zatem solidny szkic do samodzielnej kontynuacji intelektualnej, swoistą teatralną pracę domową, mogącą się zresztą przydać każdemu, nie tylko artystom. Ten spektakl nikogo nie pozostawi obojętnym, to pewne.
Tomasz Mlącki
Dziennik Teatralny Warszawa
29 października 2024