Nieprzypadkowość rodzaju żeńskiego

Można czasem szlachetnie znosić nieszlachetną dolę, czyli rzecz o spektaklu zbyt pięknym duchowo. Paweł Miśkiewicz mierząc się z Szekspirem, mierzy się także z machinerią teatru. Zaprasza widzów za kulisy, usadza ich na scenie i pozwala zmoknąć. Zroszeni deszczem, możemy zobaczyć wyłaniających się z ciemności Prospera (Jerzy Radziwiłowicz) i Ariela (Mariusz Benoit).

Od razu wiadomo, że reżyser w swoim skrócie pozostaje wierny dychotomii „Burzy". Ta dwudzielność wykracza oczywiście poza gatunkowość, pytanie tylko, czy zastosowana intertekstualność pozwala nam płynąć z prądem? Czy w tak różnorodnych głębinach w postaci

„Wyspy skazańców" Dagermana, „Tygrysa" Blake'a, „Z genealogii moralności" Nietzschego, a przede wszystkim „Morza i zwierciadła" Audena nie czai się potwór?

Po krótkim dialogu następuje zmiana klimatu umiarkowanego na morski, koszarowy, męski. Myślę, że płyniemy w dobrym kierunku. Na scenie wybitna forma męskiej obsady Teatru Narodowego, w tym świeżość w postaci dzielnie debiutującego Daniela Namiotko. Chłopcy, można by ująć to kolokwialnie, wyginają swoje ciała w nieustającej żegludze. A my razem z nimi. Co chwilę możemy sycić swoje oczy biegunowymi układami choreograficznymi autorstwa Dominiki Knapik. Układy te odbywają się w tradycyjnej przestrzeni Barbary Hanickiej, która w głębi czerni uwydatnia szlachetne intencje Miśkiewicza. Nawałnica zachodzi głównie w głowie Prospera.

Zabieg ten sprawia, że miedzy nami, widzami, nami, sędziami, nawiązuje się intymna nić porozumienia. Reżyser przez doświadczenia jednostki wychodzi oczywiście do rozważań o dwudzielności fałszu i prawdy teatru. Obecne mrugnięcia do widzów w postaci autoironii wywołują życzliwość. Chwila napięcia i.. zasłużone brawa. Maszyneria teatru doskonale odzwierciedla mechanizm rozpoznań etycznych. Uf, jesteśmy w stanie pójść na kompromis. Trzymajmy się mocno, by nie wypaść za burtę.

W całym tym zjawisku są momenty pachnące morską bryzą, potwierdzające Szekspira geniusz. Piorunujące. I chyba właśnie w tych błyskach zaledwie eskapizm leży pogrzebany. Choć skondensowana treść faluje naprzemiennie z formą i ten wyścig można obronić.

I całe szczęście, że w tym patriarchalnym świecie pojawia się promyk Mirandy, w tej wersji fantazmat, czyli wybitny głos Mai Kleszcz, odpowiedzialnej wraz z Wojciechem Krzakiem za oprawę muzyczną spektaklu. Sztorm zostaje ujarzmiony, Szekspir zostaje dopuszczony do głosu. Zdaje się, że ma więcej do powiedzenia, niż w tych dwóch godzinach przewidziano. Może właśnie fakt ten potwierdza nieprzypadkowość rodzaju żeńskiego burzy.

Mimo obcowania z klasykiem na tak niespokojnym morzu udaje nam się dopłynąć do brzegu. Choćby dlatego tak niecierpliwie czekam na dwanaście kobiet w Starym Teatrze, mam nadzieję, już mniej gniewnych. Do dna jeszcze daleko.



Anna Zalewska
Dziennik Teatralny Warszawa
12 grudnia 2018
Spektakle
Burza