Niesie mnie piosenka

Rozmowa z Katarzyną Groniec - artystką tegorocznego Chorzowskiego Teatru Ogrodowego. Rozmawiali Iza Mikrut i Sławomir Jastrzębski.

Sztajgerowy Cajtung: Na scenie odgrywa Pani różne postacie, bawi się rolami i próbuje wciąż zaskakiwać publiczność. Jakie osobowości są dla Pani najbardziej kuszące i satysfakcjonujące?

Katarzyna Groniec: To nie tak. Przede wszystkim niesie mnie piosenka, która, jak wiadomo, musi mieć i tekst, i muzykę, a to już załatwia za mnie przynajmniej połowę pracy. Lubię piosenki, które są, powiedziałabym, krwiste. Wybieram takie, które coś opowiadają. Teraz przyjeżdżam z „Wiszącymi Ogrodami", to są piosenki Brela, Cave'a, Conte: nie muszę tu wielu rzeczy robić, żeby przedstawić czyjąś historię czy jakieś zdarzenie. Tekst ułatwia sprawę, muzyka zapewnia warstwę emocjonalną.

Sz. C.: Słynie Pani między innymi z ogromnego dystansu do siebie i żartów wplatanych zgrabnie w każdy koncert. Na scenie woli Pani rozśmieszać czy wzruszać?

K. G.: Lubię jedno i drugie. Smutek czy wzruszenie bez późniejszego rozśmieszania to dla mnie trochę za mało. Co innego, kiedy wychodzi się na trzy minuty, na jedną piosenkę: wtedy wiadomo, że nie da się przekazać wszystkiego. Ale na koncercie, który trwa ponad godzinę, myślę, że fajnie jest dać ludziom i jedno, i drugie, zresztą sama potrzebuję takiej zmiany. Sam smutek by mnie chyba dobił [śmiech]. A tzw. piosenki zabawne też nie wypełnią całej mojej potrzeby różnorodnych emocji i zmian podczas koncertu. Dobrze, kiedy pojawi się to i to.

Sz. C.: Co w takim razie jest dla Pani trudniejsze: rozbawianie czy wzruszanie?

K. G.: Myślę, że wzruszanie ludzi jest w ogóle łatwiejsze. Rozśmieszanie ich, o ile nie polega na kopaniu się po tyłkach, bo ten rodzaj rozśmieszania jest najprostszy i najbardziej skuteczny, ale jednocześnie bardzo tani... więc jeśli to rozśmieszanie ma mieć trochę uroku, musi być nie wprost, powinno mieć wdzięk, który niekoniecznie rozkłada ludzi na łopatki. Wszyscy trzymają się za brzuchy i pokładają ze śmiechu? Mnie nie o takie rozśmieszanie chodzi, więc trudniej jest wymyślić coś, co wywoła uśmiech. Poczucie humoru może być różne. Jedni lubią angielski humor, inni bardziej siermiężny, trudno tutaj trafić, mieć szerszy „strzał". Łatwiej jest ludzi wzruszyć, niż ich rozśmieszyć.

Sz. C.: Jak ważne są w takim razie reakcje publiczności? Jak wpływają na atmosferę podczas występu?

K. G.: Koncert polega na akcji i reakcji, jeżeli reakcja z drugiej strony jest żadna, wiadomo, że gra nam się źle. To, co czujemy na scenie, publiczność może zwielokrotnić i oddać, tak się to napędza, jak śnieżna kula. Przy dobrym odbiorze my możemy dać więcej, wtedy znów ludzie mogą dać nam jeszcze więcej i tak się wzajemnie wspieramy.

Sz. C.: „Wiszące Ogrody" to koncert który ma być też podsumowaniem kilkunastu lat Pani pracy...

K. G.: Znajduje się w nim kilka piosenek, które wcześniej śpiewałam. Jest też sporo takich, których nie śpiewałam. To koncert o tyle niezwykły, że składa się wyłącznie z piosenek „klasycznych", które miały już swoje wykonania, inne, niekoniecznie moje, i swoje historie. To taka wędrówka po piosenkach, które, jeśli ich nie wykonywałam, miały dla mnie znaczenie wychowawczo-rozwojowe.

Sz. C.: Co decydowało o doborze utworów do „Wiszących Ogrodów"?

K. G.: To, co zwykle w moim przypadku decyduje o wyborze, czyli chęć zmierzenia się, wyzwanie. Kusiło mnie kilka piosenek. Dostałam też możliwość zrobienia recitalu na PPA w tym roku, właśnie klasycznego, i skorzystałam z niej.

Sz. C.: Interpretacjami pomaga Pani odbiorcom odkrywać sensy literackich piosenek. Czy podczas pracy nad koncertem zdarzają się Pani podobne prywatne odkrycia i olśnienia?

K. G.: Tak. To jest niekończąca się historia. To, co przeżywam w życiu prywatnym i to, czego się o życiu dowiaduję z biegiem lat, przekłada się na interpretacje. Dwadzieścia lat temu inaczej rozumiałam te same piosenki – bo one wtedy już istniały – a dziś rozumiem je i czuję inaczej. To nieustający proces.

Sz. C.: Czego poszukuje Pani w tekstach wybieranych (i pisanych) piosenek? Emocji, poruszających historii?

K. G.: Emocje to jest bardzo istotna rzecz w tym fachu. Jeżeli nie czuję emocji, jeżeli piosenka nic ze mną nie robi, wtedy ja nic z nią nie będę potrafiła zrobić. Musi mieć  to coś, powód, dla którego chciałabym ją śpiewać. Jest wiele piosenek, o których inni ludzie mówią, że są piękne, a ja tego nie słyszę, bo na mnie nie działają. Piosenka musi na mnie działać, muszę rozumieć, o czym ona jest: wtedy będę mogła zaproponować coś innym i mieć nadzieję, że słuchacze też poczują do niej miętę.

Sz. C.: Dlaczego tak mało jest w mediach uśmiechniętej wersji Katarzyny Groniec?

K. G.: Media są powierzchowne. To, co zostało raz powiedziane o artyście, jest powielane. Inna sprawa, że często śpiewam piosenki smutne: na imprezach, na których wychodzę na scenę na chwilę, wolę zaśpiewać piosenkę mało rozrywkową, bo ona bez kontekstu całego koncertu będzie mocniejsza w odbiorze. Pewnie dlatego. Często spotykam się z taką opinią ludzi, którzy przychodzą na moje koncerty po raz pierwszy, że kompletnie czego innego się spodziewali, a co innego zobaczyli. I nie chodzi tu nawet o piosenki zabawne czy o rozśmieszanie, ale też o piosenki drapieżne, bardzo mocne, takie, których nie śpiewa się szeptem. Jedyne, czego przy tych piosenkach się nie da, to festiwalowo się bujać.

Sz. C.: Górnośląska publiczność po raz pierwszy będzie miała szansę usłyszeć i zobaczyć „Wiszące Ogrody". Czym zaskoczy Pani tym razem? Chodzą słuchy, że po bardzo kobiecej „Pin-up Princess" pora na "męskie" teksty i emocje...

K. G.: Męskie emocje? [śmiech]. No cóż, jestem kobietą... wciąż [śmiech]. Ale to prawda „Wiszące Ogrody" są mocne. Słyszałam już wiele opinii, że to jest najmocniejszy mój koncert, to spostrzeżenia tych, którzy regularnie przychodzą na moje występy. Fakt, jeśli chodzi o ilość energii, którą muszę z siebie wygenerować, jest to najbardziej wymagający koncert.

Sz. C.: Młodzi odbiorcy znają Katarzynę Groniec głównie jako pieśniarkę, a przecież swoją drogę twórczą zaczęła Pani w teatrze (legendarne „Metro"). Ponieważ jest Pani równie utalentowana aktorsko co wokalnie, pytanie: czy chciałaby Pani kiedyś spróbować swoich sił w repertuarze typowo dramatycznym (zupełnie „nieśpiewanym") i jaki gatunek byłby Pani najbliższy?

K. G.: Zdarzało mi się grywać role wyłącznie dramatyczne ale bardzo dawno, bardzo rzadko i tylko w teatrze tv. Ale uwaga: w marcu zadebiutowałam rolą dramatyczną, która dramatyczna w ogóle nie była, w teatrze Roma, w lekkim przedstawieniu „Progressive. Eliminacje" obok Zbyszka Zamachowskiego, Pawła Królikowskiego i Oli Długosz, i muszę przyznać, sprawiło mi to dużą frajdę. To była, a raczej jest, bo przedstawienie jest grane, bardzo miła odskocznia od mojej muzycznej rzeczywistości.

Sz. C.: Dziękujemy za rozmowę.



Iza Mikrut , Sławomir Jastrzębski
Gazeta Festiwalowa Sztajgerowy Cajtung
2 sierpnia 2013