Nieudany romans

Dzieło otwarte - stara estetyczna intuicja ludzkości. Nie filozofujmy. Niech wystarczy, że otwartość to niedokończenie, pełnia nigdy ściśle pełna. Niech wystarczy myśl Eco: każde dzieło sztuki jest otwarte.

I jako dowód niech starczy banał. Nawet gdy poeta sklecił krystaliczny sonet, w istocie i tak sklecił niedokończenie, bo kto, jeśli nie czytelnik, dopisuje metaforom ostateczny smak i sens? No dobrze, lecz co z artystami, dla których niepełna pełnia jest żywiołem głównym? I tu kłopot. Bo jeśli artysta ze stajni mętności, tworząc dzieło, w kwestii otwartości pójdzie na całość - co wtedy? Wtedy otrzymujemy odeń w darze - sam otwór. 

No i jesteśmy w domu - w Starym Teatrze. Odkąd włada nim Mikołaj Grabowski, sceniczny otwór Starego nabrał cech magicznych. Niby wciąż jest tym samym prostokątem o wymiarach od wieków ustalonych, a proszę - z każdą premierą zdaje się być większy. Przyczyna? Prosta. W Starym coraz częściej i coraz swobodniej tworzą wizjonerzy niepełnych pełni, więc otwór się rozwija - elastycznieją mu boki. Dokładnie tak, jak na wyreżyserowanym przez Jana Klatę "Weselu hrabiego Orgaza" Romana Jaworskiego.

Powinienem teraz rzec, o czym to jest, powinienem seansowi, niczym sonetowi, dopisać ostateczne smaki i sensy. Ot, pierwszy klops. Weźmy Żeromskiego. Informuje on: "Ogary poszły w las" - i ja owszem, wiele mogę dopisać, lecz jednak nie mogę stwierdzić, że to kozy poszły w kapustę. A u Klaty? Jak najbardziej! "Weselu hrabiego Orgaza" mogę wmówić choćby rozwód baronowej Waginackiej. Tu nie ma dopisywania, bo nie ma do czego dopisywać. Tu jest pisanie wszystkiego na kanwie niczego. Oto pierwsza zasada sztuki tworzenia otworów: czyń tak, by cały sens był wyłącznie fanaberią widza, gdyż to go mile łechce, to go nobilituje, a on lubi być generałem.

I tak czyni Klata. Na przykład - aktorstwo. Aktorzy? Ja mówię: tragarze papuzich gadżetów scenicznych. Taką mam fanaberię! Odpustowe fatałaszki, jarmarczne intonacje, cielesne tiki z kina niemego. Krzysztof Globisz taszczy na sobie kostium miękkiego w nadgarstkach kowboja-geja. I nie ma co kryć - we włochatym kapeluszu koloru pisklęcia jest mu niepokojąco do twarzy. Mieczysław Grąbka dźwiga na karku trykot udający skórę zebry i robi nieoczekiwane mru, mru. Okutany szmatami bogobojnego Hindusa, Jacek Romanowski zwisa z balkonu na linie głową w dół i pieje "Strawberry Fields Forever" Beatlesów. Dość. Wprawdzie reszta tragiczek i tragików jest porównywalnie intrygująca - lecz dajmy im spokój.

Spyta ktoś: czemu oni tacy? Odpowiadam za Klatę: a czemu nie? Ktoś drąży dalej: gdyby Globisz był zniewieściałym Apaczem, Grąbka kotem w przebraniu sikorki, a Romanowski zwisał z sufitu na pończosze nogami w dół i piał "Majteczki w kropeczki" - coś by to zmieniło? Za siebie mówię: nic. Oto druga zasada trudnej sztuki tworzenia otworów: jeśli sensem twego dzieła ma być fanaberia widza, zrób tak, by w relacjach między elementami wypełniającymi otwór nie zachodziła żadna konieczność. Tutaj też rodzi się zasada trzecia, najsprytniejsza, lisia, przykra. 

Otóż, gdy ktoś zagadnie o powód twego scenicznego jarmarku, gdzie wszelkie gadżety popkultury nieprzytomnie się mieszają, rodząc kakofonię burdelu - marsową minę analityka stanu kultury świata przybierz, reżyserze, i za Klatą szepnij: cóż chcesz, w takich czasach żyjemy, w epoce uwiądu wartości, rozsypki hierarchii, krachu pewności, a przecież my, dzielni młodzi artyści, winniśmy dawać świadectwo prawdzie, nawet gdyby to miało być świadectwo gorzkie prawdy cierpkiej, amen. Tak oto aktualny stan ulicy za oknem stał się nieobalalnym usprawiedliwieniem bajzlu w otworze. 

A nuda? Mówiłem już o monotonii "Wesela hrabiego Orgaza"? Nie? Bo nie mogę. Jak też nie streszczę fabuły i sensów powieści Jaworskiego, kłamiąc zarazem, że znajduję je u Klaty. Nie mogę, gdyż nie mogę zapomnieć Globisza, który spod włochatego ronda zerkał tak i tak wywijał koltem o bardzo długiej lufie, jakby szeptał do mnie: "Chodź...". Nie wiem, czy to tylko moja naturą dzieła otwartego wymuszona fanaberia. Wiem, że należy być szczerym. Cóż, boleję, panie Krzysztofie, boleję, lecz na razie nic z tego nie będzie...



Paweł Głowacki
Dziennik Polski
28 czerwca 2010