Niezawodny wuj

W długiej, zamiatającej podłogę, ciemnym futrem kraszonej sukni o księżycowym połysku - grająca aktorkę Marię Turę Anna Radwan-Gancarczyk wygląda zachwycająco. Ta głowa, cała w blond falach! Te powłóczyste gesty odkrytych ramion!

Te mgliste spojrzenia spod lekko opadłych powiek! W pierwszej, drugiej, trzeciej, czwartej scenie wyreżyserowanego przez Milana Peschela przedstawienia "Być albo nie być" Nicka Whitby\'ego - Maria Tura niepokojąco zachęca do snucia daleko posuniętych scenariuszy. Do czwartej sceny - tak. Lecz tylko do czwartej. W piątej krzesany przez księżycową damę niepokój - blaknąć zaczyna. Na kanwie starego jak świat pytania retorycznego: "Wszystko pięknie, ładnie, zachwycająco, hipnotycznie - ale ileż, droga pani, można?" - powszednieje blask. Ileż można być tylko malowniczą? Jak długo da się "jechać" wyłącznie na blasku?

W seansie Peschela ze wszystkim tak jest. Wszystko powszednieje po kwadransie, góra dwóch. Oto żałosną teatralną trupę mamy na scenie: Maria, jej mąż, kabotyński aktor Józef Tura (Adam Nawojczyk), dyrektor Dowasz (Katarzyna Krzanowska), halabardnik Broński (Andrzej Kozak) i jego kolega po fachu Grünberg (Błażej Peszek). Maria zakocha się w oficerze lotnictwa Sobińskim (Juliusz Chrząstowski), lecz nic z tego romansu nie wyjdzie. Inny teatr - wojna - spada im wszystkim nagle na łby. Inny teatr i inni aktorzy: gestapowcy Erhardt (Arkadiusz Brykalski) i Schulz (Andrzej Rozmus), plus niemiecki szpieg profesor Silewski (Krzysztof Zawadzki). W "Być albo nie być" wszystko jest teatrem, aktorstwem, migotaniem iluzji.

Fabuły nie ma co streszczać. Londyn daje rozkaz zlikwidowania Silewskiego. I tyle. Reszta to jawne żonglowanie teatralnością - niemaskowanie udawania, nieukrywanie tektury dekoracji, swobodny ruch technicznych, w pełnym świetle i przy podniesionej kurtynie przestawiających ściany, stoły, krzesła, łóżka, drzwi. Jeśli - jak chciał Szekspir - świat jest teatrem a człowiek aktorem - nie ma się co wstydzić szwów i wiórów iluzji. Tak Peschel rozkręca iście jarmarczną groteskę, prawie komedię dell\'arte, która ma... co właściwie? Zagadać ciemności? Okiełznać potworność? Dać ulgę?

Dzieci odganiają noc śmiesznymi wyliczankami, szeptanymi w poduchę albo przytulaniem pluszowego misia, który przecież jest sztuczny jak wszystkie teatralne pacynki świata. W czerwonej Rosji Oberiuci próbowali rozcieńczyć dookolną smołę żonglerką słowną, godną najwytrawniejszego cyrku i najświetniejszych błaznów. W filmie "Życie jest piękne" Roberto Benigniego ojciec przekonuje synka, że potworności obozu - śmierć, ból, głód - to tylko taka zabawa, gra, udawanie, nic strasznego, a jak się dobrze będzie grało - w nagrodę prawdziwy czołg się dostanie. I rzeczywiście: w finale malec widzi aliancki czołg, wyzwalający obóz. Cieszy się, bo wygrał... Przykładów na dławienie ciemności lekką iluzją jest pewnie cały legion. Rzecz w tym, iż w opowieściach tych teatr ciemności potrafi ukłuć naprawdę. Stąd ich gorycz. A u Peschela? Jego "Być albo nie być" jest jak "Allo, Allo" - komediowy serial o wojnie we Francji, gdzie wszyscy, od członków ruchu oporu po gestapowców, byli szalenie śmiesznymi klaunami, i wszystko, od strachu po radość, było na niby. Owszem - niczego złego w podobnych igraszkach nie ma. Zawsze dobrze jest się pośmiać zdrowo, szeroko. Tyle że każdy z odcinków "Allo, Allo" dowcipkował niecałe trzydzieści minut, zaś seans Peschela snuje się bite trzy godziny.

Jak długo cudowna Maria może "jechać" tylko na swej niezmiennej cudowności? Jak długo można na scenie międlić ten sam dowcip, jeden chwyt komediowy, jeden rodzaj aktorstwa - tak zwane granie z przymrużeniem oka? Jak długo da się "na jedno kopyto" żonglować teatralnością? Czyli - jak prędko żarty Peschela zaczynają jałowieć, własny ogon zżerać, sennie, coraz senniej dreptać w kółko? Tak prędko, jak prędko blaknąć zaczyna cudowność księżycowej Marii - po kwadransie, góra dwóch. Po kwadransie, góra dwóch, wszystko jest już jasne, domknięte, skończone, a cała reszta zaczyna być nużąca niczym stary wuj, co przy wigilijnym stole wciąż od nowa klepie jednego wica. Aż do pasterki. I żadna ilość gorzały go nie zmoże.



Paweł Głowacki
Dziennik Polski
31 marca 2011
Spektakle
Być albo nie być