Nieziemska Dolores nie przyjdzie

Kiedy dumam dziś nad wielkością "Towiańczyków, królów chmur" - dzięki recenzentce Joannie Targoń myśl moja żegluje ku otwartemu przy Grodzkiej tanecznemu teatrowi Cocomo

Po premierze scenicznego dzieła Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina recenzentka ukuła myśl godną księgi "Epistemologia rosołu". Wyznała: "Spektakl rozpoczyna się na widowni; w jednym z rzędów jakby nigdy nic siedzi goły Krzysztof Zarzecki, grający Towiańskiego.

Na razie gra aktora, który cierpi na brak tożsamości". Szekspir uczył, że świat jest teatrem, ludzie zaś - to komedianci.

Nie łudź się więc. Nie chodzi tylko o aktora w Narodowym Starym Teatrze, chodzi o ciebie. O to, że im mniej na tobie odzieży, tym mniej wiesz o sobie, a gdy dokumentnie rosołowy jesteś - w ogóle nie ma cię dla ciebie samego.

Byłem, widziałem, Targoń nie kłamie - goły Zarzecki siedział na widowni. Wprawdzie nie "jakby nigdy nic", raczej "jakby kiedyś coś, lecz dziś już nie", ale siedział. Siedział kompletny brak tożsamości, po czym wstał, rząd opuścił i chodził, i przystawał, i znów chodził, i recytował.

Brak tożsamości szukał tożsamości. Niczym Dolores przy rurce w Cocomo. Dolores! Ech! Nieziemski brak tożsamości! Śniady, wręcz alabastrowy, wybitnie utalentowany ruchowo i głowę dam sobie odciąć, że nadzwyczajnie miły w dotyku brak tożsamości, który pląsa tak, że człowiek siedzi na widowni nie "jakby nigdy nic", lecz płonie i pewność ma, że "koniecznie dziś, za chwilę, natychmiast to, tak, to natychmiast i tylko z Dolores - albo się wieszam!"... I tu początek smutku mego. Tu dzięki Targoń dumać zaczynam nad nieusuwalną niesprawiedliwością świata.

Bo jakże to tak można?! Co?! Dlaczego rosołowy Chris jest trybikiem wielkiej sztuki, zaś rosołowa Dolores to śrubka seksualnej ohydy? Czyżby przez to, że w Narodowym Starym Teatrze serwowana - rosołowatość natychmiast nabiera głębi poetyckiej, w teatrze go-go zaś - płycieje, obracając się w grzech? Czemu nad brakiem tożsamości w Starym pochylają się najtęższe intelekty, a nad brakiem tożsamości w Cocomo dyndają jedynie maczane w święconej wodzie rózgi i frędzle śliny nieprzejednanych obrońców moralności?

Kiedy człowiek patrzy na tańczącą Dolores i marzy dokładnie o tym, co w "Towiańczykach..." widać w telewizorze - a widać kulminacyjną scenę przyrodniczego filmu dla dorosłych, w której to scenie pani robi wszystko, by pan osiągnął sukces - to za marzenie takie grzeszne będzie człowiek strącony na dno piekieł, czy też, dzięki inscenizacyjnemu gestowi Janiczak i Rubina, co grzeszność tę na rycerza wysokiej sztuki pasuje, wprost do nieba trafi, między anioły?

Jest też inne marzenie, marzenie zgodne z duchem równouprawnienia. Dolores - do Starego, do "Towiańczyków..."! Boski Chris zaś - do Cocomo! Kluczowa idea - pokaz braku tożsamości - byłaby utrzymana! Co szkodzi spróbować? Zwłaszcza że zamiana ta ożywiłaby martwą widownię. Oto aktorka nakłania gołego Zarzeckiego do losowania, które pozwoli mu odzyskać tożsamość. I rzeczywiście, Chris losuje, znika i wraca - odziany. Gdyby to nie był goły Zarzecki, tylko goła Dolores - rozpalona widownia nie dopuściłaby do losowania! Wtargnęłaby na scenę, palisadą ciał by Dolores otoczyła i skandując: "Nie-lo-suj! Nie-lo-suj! Nie-lo-suj!" - wszystkie kretyńskie losy by zjadła.

Słowem - wreszcie działoby się w Starym coś naprawdę interesującego! Pytanie tylko, czy Dolores się zgodzi. Obawiam się, że nie. Odmówi, bo w "Towiańczykach..." jest wszystko, lecz bez sensu. Nie ma w nich więc ani pół sensownej rurki.



Paweł Głowacki
Dziennik Polski
24 marca 2014