Nigdy nie jadłam kawioru

Śmierć jest tabu numer jeden. Najczęstszym zdaniem, które słyszeliśmy od sponsorów, było: "Nie żyjemy w cywilizacji śmierci, żyjemy w cywilizacji życia". Rozmowa z aktorką Karoliną Gruszką

Właśnie wszedł na ekrany kin w Polsce film "Tlen" w reżyserii Iwana Wyrypajewa. Zakochuje się tam pani w facecie, który zabił żonę łopatą i jeszcze coś tam jej odrąbał.

- To oczywiście metafora. Film jest skonstruowany jako dziesięć klipów, każdy dotyczy jednego z biblijnych przykazań. Daje szansę sprawdzić sens Dekalogu w dzisiejszym świecie. "Nie zabijaj", "nie kradnij" mówimy automatycznie, nie zastanawiając się, co to tak naprawdę dla nas dzisiaj znaczy.

"Tlen" jest popisem dwójki aktorów i pani debiutem w języku rosyjskim.

- Bardzo długo uczyłam się technicznie roli, żeby na planie nie myśleć, gdzie postawić akcent. Dwa miesiące z hakiem siedziałam i codziennie tłukłam tekst, mnóstwo dynamicznego tekstu, wypowiadanego w rytmie muzyki. Nagrywałam się na kamerę, żeby popatrzeć na usta, stosowałam różne dziwne metody i wszystko to bardzo mi potem pomogło. W poprzednich filmach albo mnie dubbingowano, albo grałam dziewczynę z Polski, która mogła sobie mówić, jak chciała. Poza tym kręciliśmy "Tlen" na taśmie, którą trzeba oszczędzać, z cyfrą pracuje się inaczej. Była jeszcze obawa, jak donieść ten tekst z ekranu. Widziałam, jakie ogromne wrażenie robił na widzach spektakl "Tlen", który wcześniej przez kilka lat wystawiano w Moskwie. W filmie dla uzyskania podobnego efektu musieliśmy szukać zupełnie innych środków.

Marzyła pani o tym, by film był w Polsce dubbingowany, zwłaszcza że sama podłożyłaby pani głos pod swoją rolę. 

- Dystrybutor - Era Nowe Horyzonty - zdecydował się na wersję z napisami. Trochę żałuję, bo głównym bohaterem naszego filmu jest tekst i polski widz może nie nadążyć za taką ilością napisów. Z drugiej strony zachowana zostanie melodia języka rosyjskiego, co też ma swoją wartość.

Ale "Tlen" ma tak wartką i przejrzystą akcję, że ona sama sporo widzom wyjaśni. Występuje pani w nim w dwóch postaciach: jako brunetka w okularach rapuje pani w studiu przed mikrofonem, a jako ruda Sasza miota się pani po Rosji i zagranicy.

- Sceny w studiu nakręcono w Moskwie prawie na żywo - mówiliśmy tekst w rytmie muzyki, co rejestrowała kamera. Trwało to dwa tygodnie, od rana do wieczora. Do każdej jest ilustracja w postaci klipu. Klipy kręciliśmy na moście i na autostradzie w Moskwie, na dworcu i ulicach prowincjonalnego Sierpuchowa. Najbardziej zróżnicowana kompozycja to "Czwartek". Wania miał pomysł, że bohaterowie zgubili się w świecie. Szukają się gorączkowo i za każdym rogiem okazuje się, że są w innej części kuli ziemskiej. Byliś-my w Hongkongu, w Hawanie, Rzymie, Londynie, Damaszku, pojeździliśmy sobie. Poza "Czwartkiem" bardzo lubię kompozycję "Świat arabski" i ten monolog, który mówię po polsku, siedząc na parapecie okna. To polemika z poprzednią sekwencją filmu.

Są kadry poświęcone atakowi na World Trade Center i publicystyczna wypowiedź reżysera o islamie.

- Każda z religii może być inspiracją dla pełnowartościowej ścieżki duchowej. Nie należy utożsamiać islamu z terroryzmem. Środki masowego przekazu tworzą stereotypy, które część ludzi przyjmuje bezkrytycznie. Ale w tym fragmencie mowa jest raczej o cienkiej granicy między miłością i nienawiścią. Bohaterowie stawiają sobie pytanie o to, jak rozumieć przykazanie "Nie zabijaj" w dobie terroryzmu i wojny w Iraku.

Po premierze ekipa "Tlenu" jeździła prezentować go w dużych miastach rosyjskich. Jak was przyjmowano? O co ludzie pytali?

- Byliśmy w Nowosybirsku, Permie, Irkucku, Niżnim Nowgorodzie, Woroneżu. Widzowie zaczepiali nas na ulicach, żeby porozmawiać. Po każdym seansie odbywały się gorące dyskusje. Ludzie starsi głównie pytali o narkotyki. Na ekranie jest pole konopi, ale nie uprawiamy propagandy narkotyków. Reklama grzybków halucynogennych ma sens ironiczny, jest żartem. Oboje z Iwanem nie bierzemy narkotyków, nie palimy, prawie nie pijemy. Skoro jednak robimy film o współczesnej młodzieży, trudno, abyśmy uczynili z narkotyków tabu. Dla naszych bohaterów tematem jest miłość, seks, podróże, ale też narkotyki, polityka, wojna w Iraku, terroryzm.

Czego się pani nauczyła dzięki "Tlenowi"?

- Języka rosyjskiego. Dostałam też dyplom aktorki, która może uczestniczyć w zdjęciach podwodnych, aktorki-nurka, przeszłam specjalny kurs. To z rzeczy technicznych, o których łatwiej jest opowiedzieć. Ujęcie pod wodą kręciliśmy dwa dni. Wcześniej nigdy nie zajmowałam się nurkowaniem nawet prywatnie, więc to wszystko było bardzo ciekawe.

Ile pracowaliście nad sceną zabijania pani przez milicję?

- O, to poszło łatwo, dałam się szybko ukatrupić, bo mam doświadczenie, już kilka razy strzelano do mnie na planie. Najbardziej pamiętam, jak mnie zabijali w pierwszej części "Oficera". Rozluźniam ciało i daję się ponieść impulsowi. Uderzenia kuli nie ma, jest jakiś dźwięk, po którym przyklejony na moim ciele nadajnik wybucha czerwoną farbą. Trzeba to wszystko po prostu zsynchronizować.

Czy znajomość Rosji zmieniła coś w pani życiu?

- Tam się żyje mniej wygodnie, na każdym kroku coś człowiekowi przeszkadza, atakuje go. Dlatego nie można się rozleniwić, jest stała mobilizacja wewnętrzna. W pracy twórczej to bardzo pomaga. Bo myślę, że nadmierny komfort grozi marazmem duchowym. Moskwa jest jednak miastem bardzo inwazyjnym, po kilku tygodniach pobytu tam zaczynam marzyć, by zamieszkać na łonie przyrody. Na razie z różnych względów jest to niemożliwe.

Polubiła pani kawior?

- Nigdy nie jadłam kawioru. Od 17 lat jestem wegetarianką, nie jem mięsa, nie noszę futer i skór.

Gromady fanów nie atakują pani?

- Nie - mają tyle własnych gwiazd!

W internecie jest strona, gdzie skrupulatnie zebrano wszystkie zdjęcia obnażonej Karoliny Gruszki.

- Rozumiem, że były to kadry z filmów? Ciało jest moim instrumentem, tak samo jak głos, twarz, moje doświadczenia, emocje, wrażliwość. Jeżeli w scenariuszu zapisane są sceny rozbierane, zawsze konsultuję je z reżyserem. Jeśli rozumiem ich zasadność, zgadzam się na nie. Jeśli nie - zmieniamy je lub rezygnuję z roli.


Przyjęła pani trudną rolę w filmie "Kochankowie z Marony" Izabeli Cywińskiej.

- Opowiadanie Iwaszkiewicza dotyczy umierania, odchodzenia bliskiego człowieka. Mnie jednak zainspirowało tam zdanie, że miłość jest mocniejsza niż śmierć, budowałam na nim postać bohaterki. Oglądając teraz film, myślę, że dziś zagrałabym trochę inaczej, jestem starsza, więc rola mogłaby być bogatsza, ale tak jest zawsze... Z Iwanem Wyrypajewem mamy pomysł na spektakl o śmierci, szukamy środków finansowych. Na razie bezskutecznie, bo w dzisiejszych czasach okazuje się, że śmierć jest tabu numer jeden. Najczęstszym zdaniem, które słyszeliśmy od sponsorów, było: "Nie żyjemy w cywilizacji śmierci, żyjemy w cywilizacji życia".

Nieprzypadkowo na okładkach pism kolorowych są młode, komputerowo upiększone dziewczyny.

- Ludzie kategorycznie odsuwają od siebie temat śmierci, było to dla mnie swoistym odkryciem. W działach promocji banków i przedsiębiorstw odmawiano nam dofinansowania spektaklu, chyba bojąc się antyreklamy. Spychając temat śmierci w podświadomość, na pewno nie będziemy bardziej pogodzeni z życiem i szczęśliwsi.

Jak się wygrywa castingi w Rosji? Pierwszą pani dużą rolą była Masza w adaptacji "Córki kapitana" Puszkina.

- Nie starałam się o tę rolę, do agencji Gudejko zadzwonił reżyser Aleksander Proszkin, zaprosił na zdjęcia próbne. Zatwierdzono mnie, choć po rosyjsku w roku 1997 znałam tylko kilka słów. Przeczytałam powieść Puszkina po polsku i pojechałam na plan do Orenburga. Moim partnerem w roli Griniowa był Mateusz Damięcki. Jego konkurenta Szwabrina zagrał Siergiej Makowiecki, buntownika Pugaczowa - Władimir Maszkow, rosyjskie gwiazdy. Pracowaliśmy w bardzo trudnych warunkach: minus czterdzieści stopni, w przerwach zdjęć nie mogłam nawet wyjść na spacer, taki był ziąb. Jednocześnie było to moje pierwsze spotkanie z nową kulturą, z "duszą rosyjską", fascynujące. Step pod Orenburgiem ciągnął się aż po horyzont.

Po premierze rosyjska prasa oskarżyła reżysera niemal o zdradę narodową: jak można do sztandarowych ról puszkinowskich zapraszać Polaków!

- Tak? Nic o tym nie wiedziałam. Zagraliśmy swoje i wyjechaliśmy. Ale reakcje widzów rosyjskich, z jakimi się spotykałam, były całkiem przyjazne.

U Davida Lyncha nie miała pani tyle szczęścia. Nakręcił z Majchrzakiem i panią krótkometrażowy film, potem zmienił koncepcję. Mignęła pani w epizodach na początku i końcu "Inland Empire".

- Mam wrażenie, że miałam bardzo dużo szczęścia, że w ogóle się z Lynchem spotkałam. Ciągle uważam to za dosyć abstrakcyjne wydarzenie w moim życiu. Poza tym nie miał to być film krótkometrażowy, tylko raczej etiuda nakręcona w ramach festiwalu Camerimage. Lynch postanowił potem włączyć ją do "Inland Empire". Był to dla mnie zaszczyt, chociaż pracowaliśmy trochę na wariackich papierach. Ekipę stanowiła zbieranina przyjaciół Lyncha, scenariusza nie było i do końca nikt nie wiedział, o czym to ma być. Lataliśmy do Stanów dokręcać jakieś sceny, Lynch przyjeżdżał do Łodzi, trwało to trzy lata. Oboje z Krzyśkiem Majchrzakiem do końca nie wiedzieliśmy, czy jakiekolwiek fragmenty z nami w ogóle wejdą do filmu. Okazało się, że weszły, i fajnie.

Współpraca z Lynchem?

- Była bardziej ciekawa dla mnie jako dla człowieka niż dla aktorki. Lubię pracować nad rolą, a tam przychodziliśmy na plan i trzeba było improwizować na temat zadany najczęściej w ostatniej chwili. Nie było czasu na dyskusje ani przemyślenia. Lynch nie tłumaczył nam swojej koncepcji, był bardzo zagadkowy. Ale sama możliwość obserwowania w pracy artysty o takiej osobowości, uczestniczenia w tym, jak rodzą się pomysły i za chwilę są urzeczywistniane, możliwość pobycia przez chwilę w jego świecie, już wiele znaczy.

Jaki jest na planie?

- Emanuje energią, która wynika z jego niezwykłego skupienia, i zaraża nią innych. Ma kontrolę nad wszystkim: sam maluje na podłodze wzorki (jakieś czarno-białe fale), sam poprawia aktorom charakteryzację. Bardzo często sam staje za kamerą. Wszystko wydarza się tu i teraz, jest niekończącym się eksperymentem. Chociaż "Inland Empire" nie był projektem typowym, bo wcześniejsze filmy robił na podstawie gotowych scenariuszy. Żałuję, że do wersji końcowej nie weszła scena, w której kupowałam od Krzyśka Majchrzaka zegarek. Krzysiek grał handlarza i miał całą marynarkę od wewnątrz obwieszoną zegarkami. Dziwna, mistyczna scena o czasie, o przemijaniu. Znalazła się w specjalnym wydaniu filmu z fragmentami, które wycięto przy montażu. Niestety, u nas tej wersji filmu nie można kupić, dostępna jest w Ameryce.

Nie obawiała się pani ujrzeć siebie na ekranie w niepożądanym kontekście?

- Trochę niepokoił mnie fakt, że oddaję się w absolutną władzę reżysera. Gdyby to nie był Lynch Z reguły wolę znać scenariusz, mieć możliwość skonstruowania roli i przepuszczenia jej przez siebie.

Ponoć dużo scenariuszy pani odrzuca?

- Trochę tego jest. Zawsze jednak bardzo uważnie je czytam i moje decyzje są przemyślane. Szukam scenariuszy, w których poprzez rolę uda mi się powiedzieć coś niebanalnego, dotknąć ważnego tematu. I staram się nie powtarzać ani w teatrze, ani w kinie.

Od spotkania na festiwalu w Kijowie kilka lat temu rozpoczęła się pani współpraca z Iwanem Wyrypajewem, bodajże najwybitniejszym dziś dramaturgiem Rosji. Co - poza uczuciem - połączyło ludzi o tak różnych biografiach: warszawiankę z dobrego domu i chłopaka wyrosłego na ulicy w Irkucku?

- Podobny sposób patrzenia na świat. Oboje lubimy konstruować sobie precyzyjny plan dnia, ale za to spokojnie oddawać się losowi w kwestii tego, co ma się wydarzyć w dalszej perspektywie.

Powie pani o swoim życiu poza sceną?

- Proszę, tylko nie to! Rozmawiajmy o aktualnych projektach, przecież nie będę opowiadać swojej prywatności, wracać do wspomnień z dzieciństwa.

Ale to ciekawe: w rodzinie nieteatralnej - mama ekonomistka, ojciec inżynier - córka idzie do dziecięcego teatru muzycznego.

- Razem z koleżankami znalazłyśmy sobie teatr Pantera na Służewcu. Rodzice dzielnie wozili mnie na zajęcia, chociaż trochę się martwili, że przez aktorskie zapędy będę miała problemy w szkole. Mając dziesięć lat, zagrałam epizod w filmie Krzysztofa Zanussiego: przewracałam kartki partytury pianiście w filmie "Chopin na zamku". Kiedy w telewizji pokazano serial "Modrzejewska" z Krystyną Jandą, zapragnęłam być drugą Modrzejewską.

Pani promotorką w kinie stała się Izabella Cywińska.

- Szczęśliwie się złożyło, że po filmie Zanussiego moje zdjęcia zostały w agencji aktorskiej Jerzego Gudejki. Po jakimś czasie zaproszono mnie na casting do "Panny Nikt". "Och, Andrzej Wajda, oczywiście, że przyjdę". Bardzo się przygotowywałam, niestety, nic z tego nie wyszło, nie zagrałam u Wajdy. Ale na castingu zobaczył mnie drugi reżyser, polecił pani Izabelli Cywińskiej i tak trafiłam do "Bożej podszewki" jako Geniusia, córka głównej bohaterki. To pani Iza zaszczepiła mi myśl, żeby aktorstwa nie traktować jako przygody wakacyjnej, tylko jako drogę życiową.

Pomagała ponoć pani przygotować się do szkoły teatralnej?

- Egzaminy były dla mnie ciężkim stresem, więc jak już przygotowałam zestaw tekstów, które trzeba było przeczytać - poprosiłam panią Izę, by mnie przesłuchała i powiedziała, co myśli. Posłuchała i powiedziała.

Wykuła pani pewnie ze sto stronic Prousta?

- Mówiłam między innymi dwa monologi: prowokacyjny Bianki z "Białego małżeństwa" Różewicza o tym, że wolałabym "być chłopcem i mieć zamiast otworu członek" i ognisty Judyty z "Księdza Marka" Słowackiego. Bardzo chciałam udowodnić komisji, że chociaż wyglądam tak niewinnie, to jednak jakiś temperament we mnie siedzi.

Odczuwa pani potrzebę rozmowy z dużym audytorium? Mam wrażenie, że jest pani introwertyczką.

- Jestem, jak najbardziej. Być może scena pozwala mi się trochę otworzyć, podzielić z innymi swoimi pytaniami, niepokojami. Prywatnie ciężko jest mi się wypowiadać o sprawach dla mnie najważniejszych, bo dopiero je poznaję, dopiero się tego uczę. Czuję, że jestem na początku swojej drogi życiowej, że o pewnych rzeczach nie mam jeszcze prawa mówić, ponieważ ogarniam je bardziej rozumowo, że nie mogę jeszcze napełnić ich własnym doświadczeniem. Dlatego niechętnie odnoszę się do wywiadów. Nie mam ochoty rozmawiać o głupotach, ubraniach, o tym, co mam w domu, a czego nie mam. Chciałoby się udźwignąć istotne tematy. Ale żeby szczerze o tym mówić, trzeba się bardzo odkryć. Na razie przekracza to moje możliwości i chęci. Film i teatr pozwalają mi komunikować się z drugim człowiekiem na innym emocjonalnie poziomie.

Rozmowa dusz?

- Nazwijmy to choćby tak.

Ukończyła pani warszawską Akademię Teatralną.

- Miałam szczęście do dobrego rocznika, byliśmy zgraną grupą. Studiował ze mną Marcin Bosak, Monika Pikuła, Dominika Kuźniak, Eliza Borowska, Krzysiek Ogłoza. Trzymaliśmy się razem, nasz dyplom - "Biesy" według Dostojewskiego - był pracą zespołową, włożyliśmy w ten spektakl cały nasz entuzjazm i pasję.

To jedno z moich piękniejszych teatralnych wspomnień. Grałam tam rolę Lizawiety Nikołajewny. Jednocześnie ciągłe ocenianie przez pedagogów i nieustanna potrzeba sprawdzania się przed sobą i przed innymi męczyły mnie. Przyznam, że po skończeniu szkoły odetchnęłam z ulgą.

Zaproponowano pani od razu Teatr Narodowy. Po protekcji?

- Dyrektor Jan Englert był jednym z moich profesorów w Akademii. Najwidoczniej sam mnie sobie zaprotegował. I od razu dał mi urlop, bo pani Cywińska kręciła drugą część "Bożej podszewki". Potem długo dzięki życzliwości dyrektora Englerta udawało mi się łączyć pracę w filmie i w Narodowym.

Mimo to po pięciu spędzonych tam latach zrezygnowała pani z etatu. Czy to miało coś wspólnego z nudą, gdy gra się spektakl po raz tysięczny?

- Nie grałam jeszcze spektakli po raz tysięczny i nie chodziło o znudzenie. W Narodowym dużo się nauczyłam, miałam szansę pracować z najlepszymi aktorami i najlepszymi reżyserami. Ale zaczęły się pojawiać ważne propozycje filmowe i teatralne spoza Narodowego i czułam, że nie mogę z nich rezygnować. Mówię tu o pracy w Rosji i Czechach, o spektaklu "Lipiec" w Teatrze na Woli i kolejnych planach, które mam, i w związku z tym jeżdżę już na jakieś dokumentacje. Dlatego odeszłam z teatru repertuarowego, z którego nie można co chwilę zwalniać się na plan.

Odważny krok: mając dopiero 29 lat, porzuca pani stałe miejsce pracy.

- Pomyślałam, że jeśli nie spróbuję teraz - potem tym bardziej się na to nie zdobędę. Nie wrócę już do grania w "Tartuffie" ani w "Iwanowie", ale robimy teraz z Iwanem w Narodowym gościnnie spektakl "Taniec Delhi". To nowa sztuka Iwana Wyrypajewa, zagram tancerkę, twórczynię tytułowego tańca Delhi.

W Moskwie od roku występuje pani w spektaklu "Objaśnić" wg klasyka kazachskiej poezji Abaja. Recytuje pani jego wiersze w oryginale.

- Zależało nam na tym, żeby wspólnie z widzami zbliżyć się do tej poezji, poczuć, jak wibruje w niej egzotyczna dla nas, a jednak w jakiś pokrętny sposób bliska nam energia. Chcieliśmy usłyszeć hipnotyczny rytm tych wierszy. Wyszedł nam taki trochę medytacyjny spektakl o porozumieniu poza słowami, o tym, jak o nie dzisiaj trudno, jak nie mamy na nie czasu i cierpliwości, jak wolimy szybko poprzyklejać do wszystkich i wszystkiego swoje małe, starannie przygotowane etykietki i wtedy, jak już sobie wszystko nazwiemy i zakwalifikujemy, wydaje się nam, że jesteśmy bezpieczni. Tylko dziwi nas narastające poczucie samotności, z którym zupełnie nie potrafimy sobie poradzić. Znaleźliśmy z Wanią i grupą rosyjskich aktorów w Moskwie wspólny język.

Od kilku tygodni w Warszawie eteryczna kobieta wychodzi na scenę Teatru na Woli i wygłasza szokującą spowiedź kanibala.

- Takie było założenie sztuki "Lipiec" Iwana Wyrypajewa. W didaskaliach w pierwszym zdaniu napisano, że opowieść 60-letniego mężczyzny wygłasza młoda aktorka. To stwarza dystans do tekstu, wykonawca nie utożsamia się z bohaterem. Nie chodziło o wcielenie się w rolę, odgrywanie czyjejś tragedii, najważniejszy jest tekst. Na początku było słowo.

Tam są tysiące słów, półtoragodzinny monodram, parę stopni trudności wyżej od tego, co wcześniej pani grała. Jak sobie pani z tym radzi?

- To piękny tekst. Bardzo lubię grać ten spektakl, chociaż kosztuje mnie sporo nerwów. Przed premierą nie mogłam spać, schudłam tak, że znajomi zaczęli mnie podejrzewać o anoreksję. Dało mi to trochę do myślenia. Chciałabym, żeby następnym krokiem w mojej zawodowej drodze było wyeliminowanie tego rodzaju stresu. Nie będzie to łatwe, ale już nad tym pracuję.

Widziałam "Lipiec" po rosyjsku w wykonaniu Poliny Aguriejewej, znanej z filmu "Euforia". Pani ten sam tekst gra inaczej.

- Bardzo mi się podobał spektakl moskiewski, w Warszawie inaczej jednak rozłożyliśmy akcenty. Chciałam wydobyć z tekstu świetlistość, którą moim zdaniem jest nasączony. To światło nie zawsze się przebija przez warstwę językową, bo język jest mocny, drastyczny. Mimo to tekst po prostu płynie, jest czystą poezją. Zależało nam na tym, żeby po wyjściu z teatru widz miał poczucie oczyszczenia, oddechu. Przecież bohater, który zjadł psa i poćwiartował parę osób, w końcu idzie do raju.



Anna Żebrowska
Duży Format
27 lutego 2010
Portrety
Karolina Gruszka