Nightmare
Po zaznajomieniu się ze sztuką "Amerykański sen - Musical show", będącego dyplomem IV roku Wydziału Aktorskiego specjalizacji wokalno-aktorskiej PWST w Krakowie, dociera do nas prawda ciężka do zrozumienia. Spektakl, oprócz wykonywania wybranych utworów przez piątkę wokalistów, pozostaje w swojej formie niezwykle czysty i prosty - niemal pusta przestrzeń sceniczna, brak rekwizytów, niespecjalnie rzucające się w oczy stroje, nieczęste sięganie po ruch czy gestykulację, ogólny brak udziwnień. Za takie ciezko też uznać zadomowiony w dzisiejszym teatrze ekran, na którym prezentowane są w większości statyczne zdjęcia, bądź też fragmenty filmów nawiązujące do wykonywanych utworów. Do tej prostej i nieskomplikowanej formuły dodajemy dobry, bardzo dobry a fragmentami wręcz znakomity wokal wykonawców.I wyobraźmy sobie, że przy tym wszystkim „Amerykański sen” staje się teatralnym koszmarem.
Streścić to, co dzieje się na scenie, jest dosyć prosto. Kilkanaście utworów, w większości dobrze znanych przez publiczność, wykonywanych zostaje w pojedynkę, w duecie bądź też grupowo. Nie mówimy tu jednak o identycznych, bliźniaczo podobnych „dziełach” serwowanych nam codziennie w ogólnopolskich rozgłośniach radiowych – sięgnięto raczej po utwory nieco ciekawsze. Tak w warstwie tekstowej bądź też muzycznej odbiegają nieco jakością od utworów Paris Hilton, kojarząc się nam jednocześnie ze stereotypową Ameryką naszych marzeń. Przynajmniej w teorii. Usłyszymy zatem zarówno muzykę z kultowych filmów – westernu „Rio Bravo”, romantycznej „Casablanci” czy też muzycznego „Śpiewaka jazzbandu”, jak i historyczne „Happy Birthday to You” stylizowane na wykonanie samej Marilyn Monroe.
Pomimo skupienia uwagi widza na wokalistach – bo chcąc nie chcąc na niczym innym nie mamy okazji zawiesić oka – nie łatwo jest zapamiętać konkretnych bohaterów wieczoru. Paradoksalnie pamiętamy raczej konkretne wykonania, nie zaś ich wykonawców. W pamięci na pewno zostają w szczególności dwa z nich – „Fast Car” (bądź jak woli reżyser „Szybki samochód”) oraz zamykający całość „God save America”.
Pierwszy utwór został przetłumaczony na język polski, w czym trudno znaleźć jakikolwiek sens. Tekst, mówiąc wprost, brzmi nie tyle komicznie, co żenująco. Problem z drugim utworem jest już innej natury. Oto dotychczas stosunkowo wesoły, lekki i zasadniczo jednorodny sposób wykonywania zostaje złamany w sposób, nad którym chce się tylko wyć do księżyca. W tle zostają bowiem ukazane ruiny World Trade Center, samo wykonanie jest natomiast w pełni poważne i w tonie zdecydowanie serio. Takie do bólu banalne zestawienie wywołuje wprawdzie mocny efekt, ale niewątpliwie nie taki, jaki był celem reżysera. Stanowi jednak – niestety – dobre podsumowanie dla całości „Amerykańskiego Snu”, który wydaje się być zlepkiem utworów, w którym ciężko odnaleźć jakąkolwiek głębszą myśl i ideę, która byłaby celem nadrzędnym całego spektaklu.
W sytuacji, gdy role z pełną świadomością są bardzo ograniczone i niemożliwe jest ich głębsze kreowanie (chyba, że za takie uznamy pojedyncze ruchy i gesty symbolizujące pewien typ zachowania, choćby pannę lżejszych obyczajów), gdy całość jest, aż do feralnego końca, budowana w jednostajnym rytmie luźnej i prostej zabawy, gdy wreszcie ciężko nawet ułożyć sobie ogólny, spójny scenariusz ukazujący nasze wyobrażenie o Ameryce – cały akcent pada na samo wykonanie piosenek. A to, choć dobre, jest niewystarczające w kontekście pełnowartościowego spektaklu. A tym przecież ten „Musical show” powinien być. Pozostaje jedynie pierwszy człon, bo do jakiegokolwiek „show” dużo tutaj brakuje. Jest nudno.
Michał Myrek
Dziennik Teatralny Kraków
17 czerwca 2010