Nikt nie woła?
Tadeusz Różycki swoim poematem "Dwanaście stacji" zdobył niejedno literackie wyróżnienie z prestiżową "Nagrodą Kościelskich" na czele. Dzieło częściowo pisane trzynastozgłoskowcem, zamknięte w dwunastu księgach, stało się jawnym, lecz bardzo luźnym nawiązaniem do "Pana Tadeusza", podejmując z nim swoistą literacką grę. Różycki krytycznie i jednocześnie niezwykle ciepło spogląda na otaczającą nas, polską rzeczywistość. Skupia się jednak nie na rozrastających się centrach miast czy też ich pędzących w szaleńczym tempie mieszkańcach, lecz na spokojnej, nieco zapomnianej śląskiej prowincji, usytuowanej na przedmieściach Opola, w której odnajduje i ożywia swoją dziecięcą pamięć. Spokojnej zresztą tylko z pozoru.Młoda reżyserka Eva Rysova w Teatrze Starym podejmując się przeniesienia poematu Różyckiego na scenę, zmierzyła się częściowo z zadaniem niewykonalnym – siła „Dwunastu stacji” tkwi w dużej mierze w specyficznym, wyjątkowym języku, nieprzekładalnym na realia sceniczne. Dlatego też lepiej podejść do jej spektaklu w sposób odmienny, nie jako adaptację tekstu Różyckiego, lecz jedynie luźną inspirację. Taki zresztą odbiór będzie dotyczył prawdopodobnie większości widzów, którzy nie mieli styczności z literackim „oryginałem”.
Już w pierwszej scenie elementem przykuwającym wzrok są kolejowe tory, dzielące przestrzeń na dwie części. Nie chodzi tu tylko o sam motyw podróży, podkreślony zresztą organizacją całego spektaklu, podzielonego na dwanaście „stacji” – czyli fragmentów, będących kolejnymi scenami zapowiadanymi przez kolejowego zawiadowcę z gwizdkiem w ustach. Tory te to także symbol granicy, pomiędzy jednym światem – tym, z którego przyjeżdża będący głównym bohaterem wnuczek – a rzeczywistością jego babci, przesiąknięta sentymentem do czasów już minionych i dla niego bezpowrotnie straconych.
Sam wnuk zresztą (dobra rola Wiktora Loga-Skarczewskiego) pojawia się także w formie projekcji. Tam, „na ekranie”, staje się narratorem, którego opowieść jednocześnie kieruje postępowaniem postaci scenicznych, wchodząc z nimi także w często zabawne interakcje.
Snuta opowieść niemal do końca pełna jest gagów, uszczypliwości i słodko – gorzkiego (ze zdecydowaną przewagą tego pierwszego) spojrzenia na skontrastowaną z nowoczesnością tradycję. Miejsce hot dogów i zapiekanek u babci zajmują pierogi, którymi widzowie spektaklu są nawet (i to w cenie biletu!) częstowani, a prawdziwym symbolem rodzinnego mitu jest potężny, wielki zegar.
Zadanie, przed którym wnuk zostaje postawiony – wyprawa na kresy w celu zebrania od rodziny środków na naprawę parafialnego kościoła – tylko przez krótką chwilę przedstawiane jest w sposób realistyczny. Tak naprawdę jego podróż w dużej mierze odgrywa się gdzieś w świecie wyobraźni, gdzie spotyka bohaterów rodzinnych opowiastek i retrospektyw. Dociera do granic swoich dziecięcych wspomnień. A te w większości zawierają dużo komizmu i zabawnych sytuacji.
Jednak ten wesoły i stosunkowo luźny klimat spektaklu, zostaje pod jego koniec zburzony. Wcześniej powtarzana kilkakrotnie przez członków rodziny wizja końca świata, brana przez nas raczej jako przejaw pewnego rodzaju zabobonów, realizuje się na scenie. Pierwszym ku temu krokiem jest zniknięcie narratora, podkreślone przygaszeniem jasnego dotychczas światła. Gdy ten wraca po pewnym czasie, nic już nie jest takie samo. Ogromne, metalowe drzwi z tyłu sceny rozjeżdżają się na bok, ukazując ponurą maszynerię do produkcji bimbru, którym zresztą wnuczek z chęcią się częstuje. Wydaje się, że kryje się za tym coś więcej, niż tylko ukazanie kolejnej z typowych, polskich cech. Odczuwany zgrzyt w wesołej dotychczas konstrukcji spektaklu spotęgowany jest następnie przez elektroniczna kakofonię dźwięków, wywoływanych przez muzyka na scenie. Ten fragment w swojej poetyce daleko odbiega od reszty „Dwunastu stacji”, stanowiąc niejako punkt kulminacyjny pojawiającego się nieco z nikąd napięcia.
Chwilę po tym kolejne sceniczne obrazy ukazują nam widma odnalezionych postaci, zagubionych w mrokach historii, zapomnianych wojennych ofiar, duchów dawnych czasów, które już nigdy nie powrócą. Fragment, gdy wykonywana jest ukraińską pieśń, stanowi najbardziej przejmujący moment całego spektaklu. W każdym wyśpiewanym słowie odbijają się spotęgowane duchy przeszłości, pozwalające wczuć się w klimat minionej już epoki.
I dla tej kilkuminutowej chwili, która po okresie ponadgodzinnego, wydawałoby się średnio udanego dotychczas, lekkiego i dosyć błahego przedstawienia zamienia w spektakl ze multiplikowanymi możliwościami odbioru na różnych poziomach. Naprawdę warto zobaczyć „Dwanaście stacji”.
Michał Myrek
Dziennik Teatralny Kraków
22 czerwca 2010