Nina Zarieczna jest w złym humorze

Kluczowa scena dramatu, akt czwarty. Zbolała po nieudanym związku z Trigorinem, rozczarowana fatalnie układającą się karierą teatralną Nina Zarieczna powraca do majątku starego Sorina. Przemyka pod oknami domu, w końcu zdobywa się na rozmowę z Konstantym (Modest Ruciński), który kiedyś obsadził ją w swojej eksperymentalnej sztuce. Właśnie teraz pada słynna fraza: "Ja jestem mewa, mnie trzeba zabić"

Tylko że w spektaklu Agnieszki Glińskiej opartym na nowym tłumaczeniu Agnieszki Lubomiry Piotrowskiej jej nie usłyszymy. Przyzwyczajeni do dotychczasowych interpretacji arcydzieła będziemy mieli też kłopot z rozpoznaniem bohaterki. Zwykle bowiem na scenę wbiegała w tym momencie rozedrgana aktorka i wykrzykiwała swe kwestie, połykając łzy. Dominika Kluźniak jako Nina jest z całkiem innej bajki. Do końca ostra, przybywa, by wyrównać rachunki ze źle urządzonym światem. Nie płacze, cały czas wyprostowana jak struna chce do końca odegrać swoją rolę. Nikogo nie zamierza przepraszać. Zostały jej tylko gorycz i złość, zero sentymentalizmu.

Tak postawiona rola Zariecznej narzuca tonację całemu przedstawieniu. Tym bardziej że Joanna Szczepkowska (Arkadina) też nie zamierza rozczulać się nad swoją bohaterką. Jej Arkadina to heroina z raczej podrzędnego teatru. Szczepkowska daje mocny portret egoistki gotowej w imię swych zachcianek poświęcić szczęście najbliższych. Gra lekko, ironicznie, pewnie, jakby cieszyła się samą obecnością na scenie. Żądni sensacji nie znajdą tu zbyt wielu aluzji do jej burzliwego rozstania z Krystianem Lupą, ale jedną odkryć nietrudno. Sekwencja teatru Trieplewa z rytmem wybijanym na monstrualnym bębnie zakrawa na parodię eksperymentów wybitnego reżysera.

To niejedyne świetne role spektaklu w Teatrze Narodowym. Patrycja Soliman daje noszącej żałobę po własnym życiu Maszy godność i ból. Młoda aktorka podnosi drugoplanową u Czechowa postać, wpisując w nią samotność każdej niekochanej kobiety. Zaskakująco obsadzony w roli Dorna Paweł Wawrzecki pod szerokimi uśmiechami skrywa mizantropie wobec świata, w którym od zawsze czuł się obcy. Włodzimierz Press (Sorin) skutecznie ucieka od rodzajowego grania starca unieruchomionego przez chorobę.

"Mewa" Glińskiej zapewne podobałaby się autorowi. Czechow, jak pamiętamy, dziwił się bardzo, że widzowie jego sztuk zamiast śmiać się, płaczą. Tym razem jednak okazji do śmiechu jest całkiem sporo, bo Agnieszka Glińska czyta najczęściej wystawiany utwór pisarza z Taganrogu jako komedię. Nie interesuje jej obecny w tekście melodramat. Woli podstawiać postaciom pod nos lustra i pytać, co zrobili ze swoim życiem. Ów brak czułostkowości procentuje, czyniąc inscenizację zwartą, niemalże pozbawioną pustych miejsc. A przy tym dawno nie widziałem Czechowa tak ostrego, do tego stopnia zaprawionego goryczą. Tyle że Glińska nie powtarza typowych błędów innych reżyserów i nie zatapia spektaklu w egzystencjalnych mrokach. Przeciwnie, wszystko tu jest przejrzyste, zrobione i zagrane od początku do końca. W myśl zasady, że śmiech zasłania smutek, komedia jest rewersem tragedii. Tak myślał Czechow, poprawianie go byłoby kompletnie bez sensu.



Jacek Wakar
Przekrój
3 grudnia 2010
Spektakle
Mewa