No risk, no fun
Dawno, dawno temu, ale może jednak niezbyt, kiedy na świecie żyły jeszcze Gubiny (nie mam pojęcia, co to są Gubiny, lecz w tej historii są niezwykle ważne) na scenie pojawił się Kapitan Fortybass. Kapitan miał ogon i talent gawędziarski, przynajmniej tak mu się wydawało, gdyż bardzo chciał coś przekazać, co jednak było trudne bo opowiadał od środka i zazwyczaj nie do końca. Prawdopodobnie dlatego, że w przeciwieństwie do Gubinów lubił śpiewać. I teraz trzeba wyobrazić sobie taką sytuację, że w rogu sceny stoi Kapitan Fortybass ubrany w płaszcz (raczej kąpielowy niż królewski) i opowiada wprowadzając na scenę i w dość skomplikowaną narrację postać Maćka.Maciek jest studentem i ma zacząć wyprawę, chociaż trochę nie wiadomo po co i dokąd. Pewne jest to, że wyruszyć trzeba i trzeba też wybrać między jedną drogą a drugą. Pierwszą z nich poszedł książę i dostał córkę, i pół królestwa i inne przywileje, ale nie wiadomo, czy nie dlatego, że już na starcie miał szczęście. W końcu był księciem. Nie wiadomo, czy ma je również Maciek trochę nieporadny i trochę zagubiony bohater, który w jakieś nierealności rozpoczyna ciąg przygód. Nie wiadomo również, co by zrobił z wyborem drogi, po chwili jednak autorzy pozostawiają ten wątek w spokoju, zajmując się coraz to nowymi problemami, w końcu tyle ich jest na świecie, na co wskazuje już sam tytuł tego cudownego spektaklu - "Life is cruel, people are bad, czyli życie jest ciężkie", wystawianego w Teatrze Ochoty.
Stworzony przez Grupę "Kąsaj Fabułkę" świat budowany jest gdzieś na skrzyżowaniu rzeczywistości i iluzji. W krainę baśni i typowe dla niej schematy narracyjne włożona została całkiem realna historia o typowym polskim studencie-przegrywie. Jak to w baśni bywa jest to opowieść o inicjacji i wchodzeniu w dorosłość, do której to przybliżają kolejne postacie napotykane przez bohatera, w czasie jego drogi do szczęścia. W tej historii będą to: dwie ładne dziewczyny zainteresowane kinem ambitnym; pomocna Brzydka Morda, szalony Kapitan Fortybass, zmartwieni rodzice i religijno-opresyjny dziekan. Spektakl kończy się sądem nad bohaterem dokonywanym przez Pradziady Ludzkości i generalnym zniszczeniem. Jakby tego było mało w tej historii pojawia się również szereg wątków pobocznych. Chyba tylko Kapitan Fortybass wie jakie reguły rządzą tym światem, lecz nie za bardzo chce się tą wiedzą podzielić.
I dobrze, że tego nie robi. Jednym z podstawowych założeń tego spektaklu jest świadoma niekonsekwencja toczonej opowieści i absolutna wolność w doborze kolejnych scen budujących narrację. Świat wymyślony jest na zupełnie nowych zasadach. Nie ma tu (zbyt wielu) ciągów logicznych, kolejne sceny oderwane są od siebie, absurd goni absurd. Nie ma również hierarchii wydarzeń, tego, co ważne i nie ważne. Wszystko zarówno porwanie buta przez tajemnicze stworzenia Gubiny, jak i dyskusja o eseju Bernarda Russela "Dlaczego nie jestem chrześcijaninem?" jest tak samo istotne. Bo właściwie czemu nie, skoro na scenie powstaje nowa jakość. To właśnie dzięki tej wolności twórczej, temu "dlaczego nie?" tak dobrze ogląda się ten spektakl, którego autorzy nie chcą poruszać tematów z listy teatralnych spraw istotnych, albo prowadzić autonarracji; którzy nie chcą być jak Krystian Lupa, czy Krzysztof Warlikowski, czy inny znany już reżyser. Trzeba wielkiej odwagi, żeby pozwolić sobie na niebycie wtórnym i na rezygnację z powtarzania gestów, do których widzowie są już przyzwyczajeni. Jak mówią: no risk, no fun, a tu ryzyko w zupełności się opłaciło.
Jedną z przyczyn tego scenicznego sukcesu jest świetny zespół aktorski. Trudno tu wybrać najlepsze role, ponieważ każdy z aktorów miał na scenie swój czas, wykorzystaną szansę na to, by przyciągnąć oczy widowni. Michał Wanio (także reżyser oraz obok Edyty Januszewskiej autor dramatu) tworzy postać scenicznego freaka Kapitana Fortybassa. Jednocześnie daje się ponieść szaleństwu roli i zachowuje uważność. Jako opowiadający i postać odpowiedzialna za strukturę spektaklu konsekwentnie pcha akcję do przodu. Edyta Januszewska w roli Brzydkiej Mordy gra bohaterkę, o której każdy może powiedzieć, że zna takie dziewczyny (przyjacielskie kumpele, z którymi można iść na piwo), a jednocześnie nadaje tej roli zupełnie nową jakość. Aktorka kreuje w równie udany sposób kolejne skrajnie różne postaci dziekana i pradziada. Niesamowity jest występ Joanny Połeć w roli morderczyni. Kiedy aktorka ubrana w za duży płaszcz siada na krześle i niby spokojnym tonem wygłasza monolog o kolejnych morderstwach, wywołuje wśród publiczności salwy śmiechu, a jednocześnie wydaje się przerażająca, pogrążona w stanie psychozy. Bardzo trudno jednocześnie odwoływać się do poczucie humoru widza, a jednocześnie sprawić by czuł się nieswojo i trochę strasznie. Połeć robi to z niewymuszoną lekkością. Paulina Masiak - obsadzona w roli ładnej, popularnej dziewczyny oraz Paweł Plewa - główny bohater Maciek są w dość trudnej sytuacji, ponieważ obsadzeni są w najbardziej typowych rolach i trudno im przebić się przez inne bardziej oryginalne postaci na scenie. Mimo to konsekwentnie i z dużym wyczuciem kreują swoje role. Monolog Pauliny Masiak (grającej w tym momencie księdza?), która całkiem przykryta jakąś czarną płachtą opowiada o roli przyjaźni w życiu, jest świetnie wykonany, pomimo, że aktorka ma do dyspozycji właściwie tylko głos, tłumiony jeszcze przez materiał zasłaniający jej twarz. Jednocześnie wszystkie te indywidualności sceniczne wspólnie sprawdzają się w spektaklu jako grupa, która wie jak osiągnąć zamierzony efekt.
Na scenie Teatru Ochoty powstał bardzo udany spektakl, w czasie którego trzeba pozwolić sobie na nierozumienie części wydarzeń, zapomnieć o interpretacji opartej o dyskursy akademickie i teksty teoretyczne i po prostu być w tym świecie, w tej przestrzeni niczym nieskrępowanej wolności twórczej. Warto poczekać na śpiew Gubinów, zjeść otrzymaną od aktorów mandarynkę i popatrzeć jak Maciek się wstydzi. Nie pamiętam kiedy ostatnio tak dobrze czułam się w teatrze.
Katarzyna Niedurny
e-teatr.pl
14 kwietnia 2017