Nohavica jest wielki i wielki jest Korez

Odmiennie niż pierwszego dnia ułożyły się piątkowe prezentacje VII Festiwalu Teatrów Europy Środkowej \\"Sąsiedzi\\". Tym razem wyższość przyznaję drugiemu z obejrzanych spektakli, co jednak nie znaczy, że chcę w ten sposób zdeprecjonować pierwszy. Obydwa godne były zaproszenia na lubelski festiwal i obydwa warto było zobaczyć.

Ów pierwszy spektakl to "Cyrk Bellmer" Teatru A Part, inspirowany - jak wskazuje tytuł - twórczością Hansa Bellmera. Nie ukrywam, że inspiracja ta była dla mnie zachętą do oczekiwania na owo przedstawienie i zobaczenie go. Uważam bowiem Bellmera za twórcę ciekawego i wartego wydobycia ze swego rodzaju niebytu, w jakim właściwie wciąż jeszcze pozostaje w Polsce. Ja sam zacząłem poznawać jego twórczość dość dawno temu, na początku lat 90.

Najpierw były to bowiem jego niepokojące, ale też intrygujące zarazem rysunki, które posłużyły jako ilustracje do wydanego wówczas tomu Georgesa Bataille\\\'a "Historia oka i inne historie". Dopiero później "odkryłem" dla siebie jego wcześniejsze rzeźbiarskie instalacje wykorzystujące lalki, z których zasłynął najbardziej. Wspominam o tym pierwszym spotkaniu z twórczością Bellmera nieprzypadkowo. To właśnie jego rysunki pozwalają na lepsze, głębsze wniknięcie w materię spektaklu. Zaryzykuję twierdzenie, że można je uznać za swoisty autorski komentarz - nie wiem: świadomy czy nie - do całej jego wcześniejszej twórczości. Jest też w nich zawarty ów nierozerwalny związek Erosa i Tanatosa, będący osią spektaklu. Artyści z A Part bardzo trafnie i zgrabnie przełożyli na język teatru (bo wbrew pewnym obawom, jakie żywiłem a priori, był to teatr) estetykę i klimat twórczości Bellmera. Ożywili jego rzeźby oraz rysunki i umieścili wydobyte z nich postacie w osobliwym punkcie, w którym tania rozrywka styka się ze śmiercią. Świat jest smutnym, tandetnym i nierzadko obscenicznym cyrkiem, zdają się nam mówić, a my nie mamy innego wyjścia, jak tylko to, by w nim występować. I nie ma żadnej pewności, że po \\"drugiej stronie\\" będzie inaczej. Nie twierdzę, że "Cyrk Bellmer" jakoś radykalnie wpłynął na mój sposób patrzenia na rzeczywistość, ale jego emocjonalna intensywność i sugestywność sprawiły, że nie mogę się odeń do końca uwolnić.

Ale jeszcze bardziej i mocniej tkwi we mnie drugi z piątkowych spektakli - "Kometa, czyli ten okrutny XX wiek według Jaromira Nohavicy" katowickiego Teatru Korez. I teraz powiem coś, czego zapewne mówić nie powinienem. Otóż wychodziłem zeń z głębokim przekonaniem, że nie chcę o nim pisać. Gdyby było to możliwe najchętniej wyszedłbym na kilkuminutową przerwę, a po niej po raz drugi zobaczył go i wysłuchał. Już w trakcie pierwszej pieśni zrezygnowałem z bycia recenzentem, a stałem się po prostu słuchaczem i widzem. I wcale nie miałem ochoty na powrót do owej pierwotnej roli i wypełniania recenzenckiego obowiązku. Żaden opis bowiem nie odda w pełni niezwykłego klimatu tego spektaklu/koncertu. Oczywiście można stworzyć tekst pełen przymiotników użytych w stopniu najwyższym. Można opiewać gamę nastrojów przenikających pieśni Nohavicy, zachwycać się jego poczuciem humoru z jednej i lirycznością z drugiej strony. Można komplementować w nieskończoność całą czwórkę występujących w spektaklu artystów: Elżbietę Okupską, Anitę Sajnóg, Mirosława Neinerta i Roberta Talarczyka. Ale to wszystko niewiele da tym, którzy na spektaklu nie byli. Miast tego zatem powiem tylko tyle: to przedstawienie trzeba było zobaczyć, wysłuchać i odczuć. I refleksja może być tylko taka: wielki jest Nohavica i wielki jest Teatr Korez. Ten spektakl pozostanie we mnie na długo; może na zawsze.



Andrzej Z. Kowalczyk
Polska Kurier Lubelski
28 maja 2012