Nowe oblicze Teatru Korez

Będąc w trzeciej klasie liceum, przeczytałem w podręczniku "Dein Deutsch" tekst, poświęcony Marlenie Dietrich. Mniej więcej w tym samym czasie obejrzałem świetny film w reżyserii Josepha Vilsmaiera. Remigiusz Grzela rozmawiał z jej sekretarką - Normą Bosquet. Aktorka, przykuta do łóżka, czytała Rilkego, piła dwie butelki whisky dziennie, nie znosiła Grety Garbo, przeganiała gołębie pistoletem - zabawką, a w ostatnim okresie życia żyła w biedzie.

Siostra gwiazdy była w Ravensbruck „po złej stronie”, ona sama była skonfliktowana z córką, a będąc po dwóch wylewach – ze strachu przed tym, że trafi do domu starców – popełniła samobójstwo, przedawkowawszy tabletki nasenne. Wywiad stał się bazą do powstania granego przez Barbarę Krafftównę monodramu „Błękitny diabeł”. We wrześniu w wydawnictwie Czarne ukaże się książka Andżeliki Kuźniak, dotycząca pobytu Dietrich w Polsce. A Robert Tuta podczas koncertu zespołu NOT w radiowej „Trójce” śpiewał w przebojowym, znakomicie zagranym „Tivoli”:

Porno – zasłona otacza scenę
Za chwilę zacznie się przedstawienie
Przede mną stoi szklanka wina
Wystąpi dziś gwiazda z Berlina
Wszyscy się śmieją, wszyscy się upiją
W czerwonym świetle twarze giną
Czuję się nieźle, choć frak uciska
Idę zobaczyć Madame z bliska
(…)
Przeciskam się między stolikami
Nakrytymi kart pasjansami
Jestem już pod samą sceną
Spojrzeniem wymieniam się z Marleną

Tymczasem Zarah Leander znana jest nam jedynie za sprawą spektaklu Teatru Za Lustrem. W przedstawieniu Piotra Szalszy spotykamy tę Szwedkę, „kolaborantkę i nazistowską dziwkę” w łazience eleganckiego niemieckiego hotelu. A dokładniej – gdy wymiotuje w jednej z kabin, pozbywając się z organizmu tabletek, które przed chwilą zażyła. Traf chciał, że w tym samym pomieszczeniu znalazła się Marlena Dietrich. Ponieważ rywalki są skazane na siebie (urwana klamka u drzwi), palą papierosy, pociągają z piersiówki, piją szampana, całują się i rozmawiają. Marlena opowiada o tym, w jaki sposób organizuje swój „kalendarz erotyczny” (Yul Brynner, John Gilbert, kochanka Garbo – Mercedes de Acosta). Jej wielką miłością była Edith Piaf, ale nie pogardziła również impotentem Remarquem (jest „wszechstronna”). Zarzuty o niemoralne prowadzenie się odpiera krótkim „fotografa przy tym nie było”. Zarah z kolei żali się, że jej Arne zabawia się pod prysznicem z szoferem Normanem. Śmieszy, gdy na komplement Marleny („Twoje piersi powinien poznać świat”) odpowiada „I bez tego mam wystarczająco dużo problemów”. Gdy Marlena twierdzi, że zarówno lot na Księżyc, jak i telefon, mieszczący się w kieszeni („A kabel?”), są po prostu niemożliwe, publiczność reaguje śmiechem.

Zabawnie robi się także wtedy, gdy gwiazda określa psychoanalizę mianem „szarlataństwa” – kładzie się kogoś na kanapie i każe mu się mówić. Dietrich stwierdza, że ona też kładzie ludzi do łóżka i nie każe im ględzić, a mimo to wstają szczęśliwsi niż byli przedtem. Po chwili jednak nastrój zmienia się diametralnie - bohaterki zaczynają rozmawiać o obozach koncentracyjnych i gazowaniu ludzi. Marlena otwarcie przyznaje, że gdyby kiedyś dano jej do ręki karabin, strzelałaby do hitlerowców. Przypomina swojej towarzyszce niedoli, że ta kiedyś siedziała przy jednym stole z Hitlerem i Goebbelsem. Zarah potwierdza, ale zastrzega, że nigdy nie poszłaby do łóżka z szefem Ministerstwa Propagandy, tym „chuderlakiem”. Odtwórczyni roli Loli w „Błękitnym aniele” przypomina sobie swój koncert w Warszawie w latach 60. – Polacy oklaskiwali ją, chociaż była Niemką. Swoje pięć minut ma również Ewa Leśniak jako Zarah – twarz aktorki mówi wszystko, gdy jej bohaterka wspomina, jak – już po wojnie - oglądała zdjęcia, będące dowodem hitlerowskich zbrodni.

Sztuka Ferolli jest niezwykle inteligentnie napisana. Oprócz płaszczyzny biograficznej i historycznej pojawia się jeszcze trzecia, pokazująca ludzkie oblicze gwiazd, dla których czas także płynie. Zarah ma „kłopoty krążeniowe”, więc obie panie zaczynają spacerować po łazience, wzajemnie się podtrzymując. W pewnym momencie wybuchają śmiechem – gdyby dziennikarze nas teraz widzieli… po chwili niewinny żarcik się materializuje. W momencie, gdy Szwedka prawie zgadza się na damsko - damski „eksperyment” z Marleną, okazuje się, że w jednej z kabin ukrywała się ciężarna dziennikarka Sara Findeisen, która nagrała całą rozmowę…

Wówczas rozpoczyna się część „estradowa” – z kolorowymi światłami i lustrzaną, dyskotekową kulą. Maria Meyer brawurowo wykonuje m.in. „Johnny’ego” i utwór o „czarodziejskim smoku”, śpiewany tuż przed twarzą konkretnego widza. Ewa Leśniak z kolei – piosenkę o Waldemarze, którego imieniem nazywa także m.in. samochód i budzik. Co ciekawe – Marlena i Zarah dokonały w życiu diametralnie różnych wyborów, ale tematyka ich piosenek była zaskakująco podobna. Zarówno opowieść o czekaniu na ukochanego w deszczu, jak i historia kuferka, sprawiają wrażenie, jakby wyszły spod pióra tego samego autora.

Marię Meyer miałem okazję widzieć wcześniej w chorzowskiej „Rozrywce” w „Dyzmie”, „Jesus Christ Superstar” i „Pomalu, a jeszcze raz”. Wprawdzie jej role w „Człowieku z La Manchy” i „Krzyku” znam jedynie z wykonań płytowych, ale pojawiającą się w komedii Igora Sebo piosenkę „Ten jeden dzień” czy fragment o parasolu („leży biedak, utopiony, gdzieś na szafy dnie”) zapamiętałem na długo. W katowickim przedstawieniu aktorka po raz kolejny – po Josephine Baker i Judy Garland – wciela się w autentyczną postać. Zarówno głosowo, jak i mimicznie, znakomicie się prezentuje, gdy jako Marlena śpiewa, że sypia, z kim chce lub udaje przewracające oczami niewiniątko, by po chwili ostrzec przed kastą blondynek. Piosenka o tym, że „minęło tyle lat, nad grobami wieje wiatr” stanowi jeden z najbardziej przejmujących momentów wieczoru.

Nie można nie wspomnieć również o Dariuszu Niebudku. Dyrektor teatru w jego wykonaniu to ktoś, kto kojarzy się raczej ze słowem „artystowski” (ten szaliczek!!!) niż „artystyczny”. Casting do roli Evity przeprowadza, siedząc wśród widzów, a Ernie każe zostawić tekst sztuki Sergiuszowi (granemu przez odpowiedzialnego w Korezie za światło i dźwięk… Sergiusza Brożka). Kiedy w ostatniej scenie, stanowiącej domknięcie metateatralnej klamry, dyrektor rozbiera wzrokiem dziewczynę i proponuje omówienie sprawy w swoim gabinecie, nie mamy najmniejszych wątpliwości, że sama sztuka najmniej go interesuje. Niezwykle naturalnie – zarówno jako matka, jak i córka - wypadła obdarzona niesamowicie donośnym głosem Barbara Lubos – Święs. Wypowiedziane przez nią „Findeisen” brzmi w uszach jeszcze długo po zakończeniu spektaklu.

Teatr Korez pokazał zupełnie nowe oblicze. Mimo, iż w spektaklu słyszymy m.in.. „Wesołą Lolę” czy utwór, niegdyś wykonywany przez Krystynę Jandę jako „Ach, blond maleństwo”, „Dietrich i Leander” nie jest kolejnym – po „Balladach…”, „Komecie…” – recitalem.  Nigdy wcześniej – a obejrzałem do tej pory w Korezie jedenaście przedstawień – nie widziałem na katowickiej scenie spektaklu, w którym pojawiłyby się tak psychologicznie złożone, obdarzone biografią postaci, między którymi ma miejsce konflikt postaw. Myślę, że 15 marca podobne odczucia mieli również siedzący na widowni – wśród publiczności byli m.in. autorka sztuki Beatrice Ferolli i Henri Seroka - przyjaciele i znajomi Teatru ( Krystyna Szaraniec czy Adam Kopciuszewski). Na tym nie koniec - kolejnych bohaterów z krwi i kości zobaczymy na katowickiej scenie już w ostatnich dniach czerwca. Wówczas odbędzie się premiera „Dwóch” Jima Cartwrighta w reżyserii Roberta Talarczyka.



Tomasz Klauza
Dziennik Teatralny Katowice
20 marca 2009
Spektakle
Dietrich i Leander