Nowymi ją cudy wskrzesił

Stojąc w hallu Teatru Polskiego w czasie jednego z antraktów tej sztuki usłyszałam, jak pewna pani relacjonuje przez telefon przebieg sztuki: "Żałuj, naprawdę, że nie przyszedłeś. Bardzo zabawna sztuka". W kolejnym akcie Azja Tuhajbejowicz strzela pozostałym postaciom w tył głowy do taktu Boże coś Polskę

Fascynujące w Trylogii jest to, jak wiele reżyser wyciągnął z tekstu Sienkiewicza. W pewnym momencie rozochocona publiczność śmieje się już nie z rozwiązań scenicznych czy niekonwencjonalnego podania tekstu, ale z samej jego treści – czyli z autentycznych, dokładnie na to zamierzonych żartów samego Sienkiewicza. Klata miał zdekonstruować obraz wielkiej Rzeczpospolitej i jej bohaterów w postaciach z Sienkiewiczowskiej wizji historii, więc pociął tekst pisarza na kilkaset drobnych fragmentów, a potem poskładał je w zręczną całość, okraszając chwytliwą muzyką. Akcję osadził w czymś w rodzaju szpitala psychiatrycznego mieszczącego się w kaplicy z nieodłączną Czarną Madonną w tle. Ale tak jak Madonna w Trylogii nieustannie zmienia twarze, tak samo spektakl wymyka się jednoznacznej interpretacji spod szyldu „Polska jako dom wariatów”.

To prawda – postaci są zupełnie inne niż zapamiętaliśmy je z kart powieści. Skrzetuski ledwo się rusza (doskonale zmęczony byciem superamantem XIX wieku Jerzy Grałek), Kmicic (świetny Krzysztof Globisz) to miglanc, Janusz Radziwiłł (Jan Peszek) to naśladowca kresowego „l” w wykonaniu filmowego pierwowzoru Władysława Hańczy, do obstawy ma dwóch Murzynów (ni to raperów, ni zagubionych członków Boney M), jego brat Bogusław (Błażej Peszek) zamiast pomady i pudru nosi majtki od Calvina Kleina, Wołodyjowski (doskonały Andrzej Kozak) wyskakuje spod koca i biega w dresie, Basia (Anna Dymna) i Krzysia (Ewa Kolasińska) jakby zamieniły się ciałami, a Bohun (Zbigniew W. Kaleta) się jąka. Reżyser kreśli postaci grubą kreską, przerysowując Sienkiewiczowskich herosów, cytuje wydumane metafory pisarza, wyciąga z bohaterów tlące się na kartach książki gdzieś w ukryciu emocje. Zagłoba (Juliusz Chrząstowski) mówiąc „udał mi się ten hajduczek” zbyt niepokojąco jak na starszego pana zbliża się do Baśki. „Okrutnie tańcować” postaci faktycznie będą, bo do taktu marsza żałobnego, żeby zaraz potem odbyć się mogła inna uroczystość – odmalowana jedynie głosem, bo na scenie jest ciemno, świeci się tylko wieczna lampka – nawlekanie Azji na pal. I tak właściwie sztuka mogłaby się zakończyć.

Ekspozycja tekstu, na jaką zdecydował się Klata, jest – można powiedzieć – „tradycyjna”. Rozpoczyna się od kazania, jakie pada z ambony nad trumną Wołodyjowskiego. Na wezwanie wstaje nie tylko wzywany, ale też wszyscy inni – by przedstawić się publiczności, wstając jak marionetki ze swoich łóżek i jak marionetki na nie opadając. A potem już idzie – „Ogniem i mieczem”, najbardziej farsowy z aktów spektaklu, ze Zbarażem zbudowanym ze szpitalnych łóżek, zza których wylatują wystrzelone poduszki i z Heleną podśpiewującą „Dumkę na dwa serca”, żeby uspokoić Bohuna. „Potop”, który nie uniknął niestety dłużyzn, za to ze znakomitym Kmicicem i dwuznaczną w wydźwięku sceną porwania Bogusława Radziwiłła oraz doskonale ironiczną sceną śmierci Janusza – który zamiast jak u Sienkiewicza oddać się w opiekę Matce Boskiej, jak na kajającego się przed śmiercią kalwina przystało, konstatuje ze strachem „Murzyni!”, jakby widział, że jednak coś tu nie gra. Aż w końcu „Pan Wołodyjowski”, któremu już do farsy daleko, z bohaterami odchodzącymi i zostawiającymi swoje żony–Matki Polki, bo w końcu „nic to”. Spektakl spina klamra, bo znowu słyszymy kazanie nad trumną Wołodyjowskiego, ale tym razem całkiem na serio, wręcz płaczliwie, recytowane przez Krzysztofa Globisza, któremu łamie się głos.

Ostatni akt zdecydowanie utyka pod symbolicznym obciążeniem: mamy i Katyń (Azja strzelający bohaterom w tył głowy), mamy „Boże coś Polskę” i postaci idące ochoczo na śmierć, mamy zejście w podziemia Kamieńca, a może w warszawskie kanały i oczekujące w żałobie Matki Polki. A ostatni monolog? Czy oznacza, że takich bohaterów już nie ma? A może przypomina, że naprawdę nigdy ich nie było, bo to tylko postaci z książek, które chcemy reanimować, żeby stawiać na „Ojczyzny ołtarzach”? A może jednak liczymy na to, że tak jak na początku nasi bohaterowie wstaną z łóżek – może nie tacy sami jak kiedyś, ale jednak jak dobrze jest ich widzieć.



Karolina Ćwiek
teatrakcje.pl
14 kwietnia 2011
Spektakle
Trylogia