O banale niebanalnie
Bertolt Brecht, pomimo przedwczesnej śmierci, zdołał dołączyć do grona wybitnych dramaturgów XX wieku, z którego dzieł korzystają kolejne pokolenia reżyserów. Wojciech Klemm biorąc na warsztat niemieckiego dramaturga, nie sięgnął jednak po "Operę za 3 grosze" czy też "Matkę Courage i jej dzieci". Specjalnie dla Teatru Starego przetłumaczono nieznaną szerzej w Polsce, niedokończoną zresztą przez autora, "Piekarnię".W dobie gospodarczej recesji (jakże aktualny temat!) agent nieruchomości, chcąc ratować swój podupadający biznes, zmuszony jest wyegzekwować dług od pewnego właściciela kamienicy. Ten z kolei, będąc w równie niestabilnej sytuacji finansowej i mając na uwadze swoje własne dobro, wyrzuca na bruk wdowę Queck wraz z jej pięciorgiem dzieci. Ta bowiem, nie płacąc czynszu, jedynie powiększa jego długi. Ten łańcuch bezwzględnych, wspólnych zależności jest ukazany jako typowy dla kapitalistycznego społeczeństwa. Na jednostce usytuowanej najniżej w hierarchii społecznej odbijają się w najbardziej okrutny sposób wszystkie decyzje podejmowane „na górze”. Jej cały dramat toczy się wprawdzie przy szeroko wyrażanym, pełnym hipokryzji współczuciu ze strony innych, jednak bez konkretnej pomocy. Na oczach i przy pośrednim współudziale wszystkich wdowa Queck pokornie zapłaci najwyższą karę za…nieswoje grzechy.
Niczym szczególnym zatem, w warstwie fabularnym, „Piekarnia” nie zaskakuje. To typowa, nasycona dydaktyzmem opowieść o wyzyskiwaniu biednych przez bogatych. Jednak Klemm postarał się z całą siłą, by sama realizacja zwyczajną nie pozostała. By nie wpaść w pułapkę i nie zrobić z tekstu Brechta banalnej, tkliwej historyjki, jakich pełno w codziennych tabloidach, sięgnął po szereg teatralnych środków. A właściwie anty-teatralnych, gdyż bezustannie i na każdym kroku demaskuje iluzję i buduje dystans do tego, co ma miejsce na scenie. Ten „efekt obcości”, typowy dla samego Brechta, jest tutaj bardzo daleko posunięty.
Aktorzy „mylą” kwestie, rywalizują o ich kolejność, wychodzą ze swojej roli, by, po jej odegraniu, zasiąść w swoistej „poczekalni” – miejscu w rogu sceny, gdzie wszyscy oczekują na swoją kolej występu. Niejednokrotnie powtarzane są pewne ruchy, gesty, słowa - cały czas zresztą podkreślana jest fizyczność (znacznie bardziej niż sfera psychiczna). Aktorzy grają z publicznością, irytując ją przydługimi przerwami w akcji. Wyśpiewują swoje kwestie, tańczą, hałasują, robią, co tylko mogą, by nie wdarła się do spektaklu monotonia. Wspomnienie wszystkich „atrakcji” wydaje się zadaniem niewykonalnym.
Te wszystkie zabiegi sprawiają, iż „Piekarni” rzeczywiście ciężko zarzucić banalność. Jednak w tym całym natłoku ginie nie tylko niepożądana ckliwość, lecz także jakakolwiek głębsza warstwa ideologiczna. Historia wdowy Queck, okraszona wszystkimi dodatkami, przestaje nas interesować. Będąc płytką już początkowo, zostaje pozbawiona wszelkiej głębi, stając się powierzchowną opowieścią o niesprawiedliwościach świata. Licząc na jakiekolwiek odkrywcze, głębokie, metafizycznie stwierdzenia, można się tylko zawieść.
Ale chyba nie o to w sztuce Klemma chodzi. „Piekarnia” to przede wszystkim interesująca i inteligentnie prowadzona gra z teatralną formą. To ciekawy eksperyment, który, mimo tak przeróżnych środków, wydaje się być poprowadzony bardzo harmonijnie i z pełną świadomością. I z takiej perspektywy staje się czymś więcej, niż tylko pełną pustych frazesów sztuką.
Michał Myrek
Dziennik Teatralny Kraków
21 maja 2009