O Chopinie bez Chopina

U wielu artystów wątek chopinowski w sztuce budzi strach. Chyba słusznie, bo kolejne próby przeniesienia go na grunt współczesnej sztuki zazwyczaj kończą się fiaskiem

Rok Chopinowski w zadziwiający sposób wyzwolił twórczą energię krajowej bohemy. Kusiła okrągła rocznica, nośny temat i pokaźne ministerialne dotacje. Tyle, że często pomysły na uczczenie jubileuszu okazywały się dość groteskowe, szczególne te z puli tzw. pogranicza sztuk, wypływające z chęci łączenia muzyki, tańca, literatury. Z drugiej strony sporo było przedsięwzięć cennych, a przynajmniej wcześniejsze dokonania zaangażowanych w nie artystów, miały ową wysoką jakość artystycznych wydarzeń gwarantować.

Tak też przedstawiano prapremierę opery “Kochankowie z klasztoru Valldemosa” w Teatrze Wielkim w Łodzi, zawczasu uznaną za niemal oficjalne zamknięcie obchodów jubileuszu. Rzeczywiście, wiele wskazywało na to, że hucznie zapowiadane prawykonanie scenicznego dzieła Marty Ptaszyńskiej może aspirować do kody wydarzeń Roku Chopinowskiego. Bo cóż mogło się tu nie udać? Uznana w świecie kompozytorka, z materią operową doskonale obeznana, podjęła chopinowski temat i napisała muzykę. Janusz Krasny-Krasiński, prozaik, dramatopisarz, doświadczony autor scenariuszy filmowych, zaadaptował na potrzeby libretta swoją sztukę, pierwotnie zresztą napisaną dla Andrzeja Wajdy. Wojciech Michniewski, dyrygent skutecznie rozszyfrowujący współczesne partytury poprowadził łódzką orkiestrę, na scenie pojawiła grupa dobrych śpiewaków, a inscenizacyjny szlif nadał przedstawieniu Tomasz Konina, w reżyserii operowej weteran. Skoro więc było tak dobrze, dlaczego spotkanie z najświeższą polską partyturą operową rozczarowało?

 Główny problem leży w temacie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że na chopinowskim motywie ciąży klątwa. Niemal wszystkie próby stworzenia z polskiego kompozytora bohatera literackiego, teatralnego, filmowego, wreszcie operowego i baletowego, zakończyły się fiaskiem. To truizm, ale Chopin nie poddaje się chętnie artystycznej obróbce, nie tylko jako człowiek, lecz nade wszystko jako kompozytor. W przypadku bogatego, choć krótkiego życiorysu łatwo o faktograficzne uproszczenia, banalną interpretację zachowań, emocjonalną ckliwość i romantyzujący sentymentalizm. Jeśli o twórczości mówimy, wkraczamy na teren jeszcze bardziej niebezpieczny. Trzeba ogromnego talentu i wrażliwości, aby coś mądrego i oryginalnego do muzyki Chopina dodać, aby doskonałe nuty na nowo odczytać, przefiltrować przez współczesne środki wyrazu. Dlatego mimo licznych wariacji na temat utworów Polaka, jazzowych i rockowych, teatralnych i tanecznych, tylko nieliczne zasługują na uwagę.

Treścią opery “Kochankowie z klasztoru Valldemosa” jest znany powszechnie epizod pobytu Chopina z George Sand na Majorce. Historia opowiedziana już wiele razy, w libretcie Janusza Krasińskiego nie zawiera nowych wątków, ciekawie narysowanych postaci, psychologicznej głębi czy interesującej analizy relacji między bohaterami. Również tło społeczne, powszechna niechęć autochtonów do rozpustników z Paryża, jest naszkicowane blado. Brak poza tym w tekście dramaturgicznego nerwu, przekonującego uwypuklenia mnożących się przecież na wyspie napięć między kochankami, wiarygodnego przedstawienia eskalacji konfliktu, także między Chopinem i synem Sand, wreszcie tragicznej w skutkach choroby artysty. Miast tego mamy nużąco naszkicowany ciąg wydarzeń, ujęty w napisane niezbyt żywym językiem dialogi, przerywany scenkami ni to buffo, ni to seria, które bynajmniej nie urozmaicają akcji, a jedynie miejscami czynią ją bardziej naiwną.

Jakkolwiek warstwa literacka posiada sporo wad, nie dziwi, że akurat ten tekst zafascynował Martę Ptaszyńską. Daje on wszak sporo możliwości muzycznego jego opracowania. Już sama aura dźwiękowa Majorki, dobywająca się zewsząd hiszpańska muzyka ludowa, pełna ognia i namiętności, spontanicznie i radośnie wykonywana, dla kompozytorki, która uwielbia instrumenty perkusyjne, musiała być kusząca. Podjęte przez Ptaszyńską studia folkloru katalońskiego i majorkańskiego, zaowocowały muzyką barwną, niemal taneczną, z interesującymi dźwiękowymi aluzjami. Hiszpańskie motywy uzupełniają dalekie odniesienia do twórczości Chopina. Ale odnajdzie je tylko wytrawny słuchacz, bo kompozytorka zatrzymała się na dalekich reminiscencjach harmonicznych, oryginalnie przetworzonych i ukrytych w fakturze orkiestry motywach wyjętych z Preludiów (to te utwory Chopin komponował na wyspie), a jedyny cytat, który się pojawia jest zaczerpnięty ze spuścizny Jana Sebastiana Bacha, którego dzieła Chopin przynajmniej raz dziennie grywał.

 Całość w formie jest skrojona tradycyjnie, w sposób dla operomana czytelny. Wyrazisty podział na dwa akty, sceny, melodycznie gładkie arie (po dwie dano Sand i Chopinowi), na wpół mówione recytatywy, współbrzmieniowo łagodne duety i ansamble, nie komplikują odbioru. Tyle, że też nie czynią dzieła zastanawiającym, nie przejmują, a bez wyraźnych muzycznych kulminacji, gwałtownie zakręcającego tu i ówdzie dźwiękowego strumienia, nie sprawiają, że słuchacz w napięciu oczekuje kolejnych fraz. Partytura Marty Ptaszyńskiej przypomina wszak bardziej zbiór kolorystycznych obrazów, nader często złożonych z obsesyjnie powtarzanych motywów, tanecznych figur (cieszyły oko sceny baletowe w choreografii Anny Krzyśków) i perkusyjnych akrobacji, a mniej zajmującą i konsekwentnie przeprowadzoną muzyczną narrację.

Tomasz Konina niewiele zrobił, by tę statyczną w istocie muzykę udramatyzować, nadać historii rys autentyczności. Umieścił bohaterów w prosto zakomponowanej przestrzeni, ograniczonej z tyłu pustym okręgiem, a po bokach ścianami z dużym oknem. Pośrodku sceny, na wodzie, w której brodzą bohaterowie, ustawił “wyspę” z kwiatami i leżakami. Resztę dopełnił żółtym, czerwonym, zielonym i niebieskim światłem. Ten quasi-współczesny i abstrakcyjny w formie sztafaż scenograficzny ukonkretniają jedynie kostiumy Zofii de Inẽs. Nie pomogli zanadto śpiewacy, grający gestem szerokim i przesadzonym, a Adam Zdunikowski w roli Chopina raził teatralną pretensją. Również interpretacją muzyczną artysta nie zachwycił. Wykonywał partię od niechcenia, bez należytego skupienia na postaci, jej emocjonalnych odcieniach. Gwiazdą wieczoru była za to Agnieszka Makówka jako George Sand. Dzięki szlachetnemu brzmieniu mezzosopranu, doskonałemu wyczuciu roli, świetnemu oddaniu złożoności charakteru pisarki, wielkiej swobodzie aktorskiej śpiewaczka sama niosła ciężar przedstawienia. Jej udana kreacja była także zasługą znakomitej komunikacji między nią a Wojciechem Michniewskim, który rzecz muzycznie przygotował.

Obserwując w Roku Chopinowskim kolejne operowo-baletowe przedsięwzięcia, trudno się dziwić, że żaden z wielkich artystów, także kompozytorów nie zajął się w ostatnich 150 latach chopinowskim tematem. Ośmieleni rocznicą, współcześni artyści podjęli wyzwanie. I choć prapremiera opery Marty Ptaszyńskiej nie spełniła wszystkich oczekiwań, chociażby na tle wrocławskiej inscenizacji opery “Chopin” Giacomo Oreficego, która jubileuszowe obchody rozpoczęła, baletu “Chopin, artysta romantyczny” w choreografii Patrice’a Barta na deskach Opery Narodowej, wypadła najlepiej. Poza tym zawsze cieszą narodziny współczesnego dzieła operowego.



Daniel Cichy
Tygodnik Powszechny
18 stycznia 2011