O kajdanach przeszłości z humorem

Listopadowa propozycja Teatru Ateneum to spektakl pełen grozy, czarnego humoru i gorzkich obserwacji społecznych. Przedstawienie otwiera scena, w której odziany w biały kitel profesor w towarzystwie swojej asystentki zawiadamia publiczność o niesłychanej aktywności upiorów.

W kolejnych scenach poznajemy osobiście obiekty jego badań – pięć upiorów i jedną upiorzycę, którzy zamieszkują stary, opuszczony dom przy cmentarzu. Gdy w dworze pojawiają się jego nowi, do bólu żywi właściciele – dochodzi do serii nieoczekiwanych zdarzeń. Interakcje przedstawicieli zaświatów i doczesności stają się pretekstem do licznych rozważań na temat kondycji ludzkiej, relacji z przeszłością i naszych narodowych przywar.

Autorem przedstawienia jest Jarosław M. Rymkiewicz. Mimo, że sztuka została napisana w 1979 roku zaskakująco płynnie wpisuje się w aktualną sytuację społeczno-polityczną w Polsce. Jak przyznał reżyser Artur Tyszkiewicz, można w niej wyodrębnić dwie warstwy. Pierwsza to ta dostępna bezpośrednio, nawet przy bezrefleksyjnym odbiorze. Mamy tu makabryczną, a jednocześnie zabawną opowieść o upiorach, które marzą o minionym życiu. Wśród nich jest dumny stary generał, który nie ma własnego zdania oraz jego zabawny oraz rubaszny adiutant. Jest i delikatny, romantyczny poeta, a także zakochany w hrabinie dobroduszny Walek. Na główny plan wysuwa się tajemniczy Lutek – jedyny z trupów, który „ma ideę". W dworze mieszka też hrabina Amelia, która tęskni za miłością i młodością. Żywi bohaterowie to szczycący się swoją normalnością Tadeusz (imię z całą pewnością nieprzypadkowe) oraz jego dobroduszna żona Basia. Jednocześnie druga, symboliczna warstwa tej sztuki jest tak wyraźna, że w zasadzie nie do przeoczenia. Rymkiewicz wszedł w dialog z duchami przeszłości – Mickiewiczem, Mrożkiem, Gombrowiczem i jego dzieło jest wręcz naszpikowane odniesieniami międzytekstowymi. Jest to przede wszystkim opowieść o naszej relacji z historią, reprezentowaną przez upiory, które zamiast odejść w zaświaty, nie chcą zostawić żywych w spokoju i vice versa – żywi również nie dają im odejść.

Status ontologiczny umarłych pozostaje zagadką. W spektaklu wobec zmarłych używa się nazwy „upiory", choć niekiedy zachowują się jak wampiry czy duchy. Z jednej strony łatwo uznać ten szczegół za pewne niedopatrzenie, choć może to mieć również wymiar symboliczny. Nieważne, czy trupy są bardziej upiorami, zjawami czy krwiopijcami. Istotny jest fakt, że należą do przeszłości, ich życie dobiegło końca, a jednak stale wpływają na to kim są, jak myślą i czego pragną ludzie żyjący. Owo mieszanie się przeszłością z teraźniejszością jest zobrazowane na wielu poziomach. Po pierwsze, upiory poza odmiennym wyglądem (brawo za wspaniałą charakteryzację) i upodobaniem do picia krwi, niczym nie różnią się od żywych. Nadal pragną, marzą, śmieją się, kłócą, kochają. Są więc mocno zakorzenieni w rzeczywistości tu i teraz. Zarówno ludzie, jak i trupy często pojawiają się na scenie wychodząc od widowni. Na początku żywi zawsze pojawiają się z lewej, a umarli z prawej. Potem ta zasada zostaje zachwiana i strony przestają mieć znaczenie. Upiory wchodzą też w interakcję z żywymi na widowni poprzez bezpośrednie zwracanie się do publiczności. W końcu też relacje upiorów oraz żyjących postaci stają się coraz bliższe. Sztuka pokazuje nam, że linia dzieląca przeszłość od teraźniejszości jest bardzo cienka.

W trzecim akcie pojawia się bardzo ciekawa scena, w której Lutek bezpośrednio tłumaczy publiczności swoją ideę. Ten fragment spektaklu jest ze wszech miar niezwykły, ponieważ łamie konwencję fikcji. Aktor niejako przyznaje się do bycia aktorem, a nie odgrywaną przez siebie postacią. Jego odezwa jest kierowana nie tylko do widzów, ale także do twórców, którzy podejmą się reżyserowania tego dramatu. „To jest komedia serio – bardzo serio – a więc niemal dramat." – mówi Lutek. Jego długa wypowiedź frapuje, intryguje i wzbudza konsternację. Czy jest to atut? W pewnym sensie tak, ponieważ jedną z istotnych funkcji teatru jest budzenie emocji. Jednocześnie monolog upiora odbiera widzom szanse na indywidulaną interpretację. Ze sceny płynie w zasadzie gotowa odpowiedź na pytanie, o czym jest spektakl i co mamy z niego wynieść.

Tematyka relacji między przeszłością a teraźniejszością, a zwłaszcza wpływu idei romantyzmu, na to jacy jesteśmy jako społeczeństwo, była niejednokrotnie podejmowana na deskach teatrów. Jednak fabuła, w której głównymi bohaterami są umarli nadaje jej nową jakość. Scenografia i kostiumy tworzą niesamowity, mroczny klimat. Na scenie obserwujemy popis aktorskich umiejętności na najwyższym poziomie. Uwagę przykuwa zwłaszcza niesamowicie charakterystyczna rola Przemysława Bluszcza wcielającego się w postać porucznika, dobitna i inteligentna interpretacja szlacheckiej polskości w wykonaniu Dariusza Wnuka oraz Katarzyna Ucherska, która mimo małej roli, kradnie show swoją energią i urokiem osobistym.

Podsumowując, „Dwór nad Narwią" to spektakl wart zachodu. Polecam zwłaszcza tym, którzy lubią, gdy w teatrze podejmuję się problematykę polskości.

 



Teresa Kasprzak
Dziennik Teatralny Warszawa
3 grudnia 2019
Spektakle
Dwór nad Narwią