O kowbojach klasy B

Kolorowo oświetlony dziedziniec Browaru Mieszczańskiego, udawana szafa grająca z melodyjkami do przesłuchania w słuchawkach i przydługawe opowiastki komiksowych typów z amerykańskich filmów o kowbojach klasy B+/-, czyli „Western‟ teatru Ad Spectatores, w pełnej krasie.

Oglądaniu najnowszej produkcji Macieja Masztalskiego towarzyszy nieodparte wrażenie, że przed samym spektaklem, albo nawet jeszcze przed próbami do niego, przyszło sobie kilku gości i między jednym, a drugim papieroskiem umówili się, że: „ej, to robimy tak i tak, a to będzie udawało to i to". I jak zgodnie postanowili, tak też ochoczo zrobili. Olbrzymiasty cudzysłów wisi w „Westernie" nad wszystkim. Aż dziw bierze, że nie przytwierdzili go też gdzieś nad barem. Chociaż właściwie nie byłoby do czego. Jasne też, że nikt z obecnych (i nieobecnych) twórców nie udaje, że jest inaczej. No i równie jasne, że to tak miało być, bo to taka konwencja i... (tu miejsce na elokwentne terminy z obszaru krytyki teatralnej). Produkt końcowy jednak jakiś taki nudnawy wychodzi. Nie żeby na dziedzińcu Browaru Mieszczańskiego widz spodziewał się fajerwerków i rewii w stylu paryskiej cyganerii końca dziewiętnastego wieku, ale jednak kilka pawich ogonów i płonących szklanek z absyntem (albo z burbonem, skoro to już western) mogłoby znacząco wpłynąć na odbiór.

Niebiesko-czerwone, saloonowo-koncertowe reflektory, żółte, pełzające światło, toporne, drewniane sprzęty i kilka szablonowych figur z westernowych historyjek tworzy kompletny wystrój umownego, ospałego miasteczka na krańcu niczego albo, dla bardziej wyrafinowanych, zabitej dechami pipidówy.

Reflektory idą więc w ruch, technik coś tam jeszcze grzebie, przełącza i w ogóle wtrąca się w całą akcję. Placykiem powolutku w stronę widzów drepcze sobie narrator z namalowanym na czole czerwonym śladem po pocisku. Opowiada coś tam o miejscu i czasie - że to niby tak i owak, a później dzieli się bezcenną, słownikową definicją ironii, gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwość co do wybranej konwencji. No i jak przystało na współczesny „chór" (nadal z namalowaną na czole krwistą raną), wychodzi.

Spektakl utrzymany w komiksowo-absurdalnym, a nawet nieco kill-billowym klimacie tworzy kilka aktorskich numerów. Każda z postaci opowiada swoją historyjkę, luźno wiążącą ją z innymi i często okraszoną kawałkiem lecącym w słuchawkach. Ironicznie, z przymrużeniem oka, prześmiewczo i grubymi nićmi. Czyli jak to zwykle w Ad Spectatores bywa. Interakcje między postaciami są ograniczone do minimum, za to narrator komentuje co rusz ich zmienne nastroje i wewnętrzne dylematy. Bohaterowie skrzętnie powtarzają gestem i słowem darowaną raz widzowi narrację.

A żeby zbyt monotonnie nie było, czasem ktoś powywija udawanym floretem wdzięcznie się przy tym zasapując, jakaś burdelowa piękność popląsa w szale i falbianiastej spódnicy po drewnianym podeście, a nawet gdzieś między wierszami a kielichem znajdzie się dziewucha ściągająca kapelusz (sic!) do erotyzującej (bo przecież w tej konwencji chyba nie magnetyzującej) solówki a capella.

Jest więc absurdalnie, ciut groteskowo, przewrotnie z przytupem, ale też nieco nudnawo. No i rzecz jasna szkoda, że tak mało zabawnie. Bo jeśli już pozwolilibyśmy sobie na maleńki, niewinny przykład: perorujący o dupczeniu Zorro (na potrzeby chwili tak go nazwijmy) jest raczej nijako-nijaki. Cały jego zbereźny dyskurs (bo sprośny mogłoby też niechcąco znaczyć zabawny) z nóg nikogo nie zwala (siedzimy w końcu), a tak bez zbędnego nawijania makaronu na uszy to szału zwyczajnie nie robi. Ani szału pał ani nawet szału ciał. Bo kiedy na widowni siedzimy wszyscy grzecznie w rządeczku, marznąc potulnie bez zająknięcia, to ni jeden z nas nie drgnie z uciechy, rozbawienia lub choćby z oburzenia. Reasumując więc nieco melodramatycznie - dyskurs ani śmieszy, ani cieszy, ani nawet peszy. A szkoda rzecz jasna.

W końcu na „Westernie‟ chyba miało być frywolnie, dziko, błyskotliwie i amerykańsko. No i pięknie. Jak to ponoć na dzikim zachodzie bywa.



Marta Tomaszek
Dziennik Teatralny Wrocław
28 października 2020