O lepieniu aktorów, rozumieniu teatru i procesie twórczym

Ja rozumiem reżyserię i pracę w teatrze jako coś wspólnego. Coś, co się robi z potrzeby serca. A nie dlatego, że się musi.

Z Markiem Rachoniem, aktorem, reżyserem i dyrektor Szkoły Aktorskiej Teatru Śląskiego rozmawia Andrzej Kownacki z Dziennika Teatralnego.

Andrzej Kownacki: Chciałbym zacząć od nawiązania do spektaklu dyplomowego „Pustostan", który miał premierę 25 kwietnia tego roku. Który rocznik studentów go realizował?

Marek Rachoń – Szkoła Aktorska Teatru Śląskiego to jest trzyletnia szkoła policealna, która kształci w zawodzie aktora, więc to był spektakl dyplomowy studentów roku ostatniego, czyli trzeciego. Oni na szóstym semestrze kształcenia mają do zrobienia coś, co formalnie nazywa się egzamin dyplomowy, ale od 20 lat, bo tyle lat ma nasza szkoła, to jest spektakl dyplomowy. Ten spektakl dyplomowy wchodzi do repertuaru Teatru Śląskiego i jest grany przez rok dla widzów naszego województwa.

I uczniowie są zobowiązani przez ten rok się stawiać na spektakle?

To jest taka dżentelmeńska umowa. Im to sprawia frajdę, radość, satysfakcję, to jest dla nich promocja. Zdarzało się czasami, że ktoś nie mógł, informował nas o tym wcześniej, wtedy robiliśmy zastępstwa. I jakoś to się kręci wszystko.

Ile spektakli zrobiliście?

Dyplomowych? Na pewno osiemnaście. Szkoła ma dwadzieścia lat, ale w pierwszych dwóch latach jeszcze nie było. Rocznie wypuszczamy jeden spektakl dyplomowy. Zdarzało się, że były dwa, chyba raz nawet trzy, ale od jakiegoś czasu robimy jeden porządny spektakl dyplomowy. Robimy różne inne rzeczy, różne spektakle, które nie są dyplomowymi, ale tylko spektaklami, które się po prostu grywa. Wszystkie są firmowane przez szkołę. Tak to jest pomyślane, żeby każdy student, każdy absolwent mógł się jakoś zaprezentować.

A co jest decydujące przy wyborze sztuki na dyplom? Jak to było w przypadku „Pustostanu"?

To zazwyczaj jest tak, że reżyser przychodzi z jakąś propozycją. Tutaj Piotr Bułka reżyserował „Pustostan" i on wyszedł z tą propozycją, że to jest ten tekst, który on chce zrealizować, na który on ma pomysł.

Spektakl „Pustostan" jest wystawiany w wielu miejscach w Polsce i każdy ma swoje spojrzenie na ten tekst, jego interpretacje się diametralnie różnią. Wersja Szkoły Teatralnej wyróżnia się swoim zróżnicowaniem. Uwagę zwracały, chociażby efekty świetlne. Czy to wyszło od reżysera?

Tu trzeba pana Bartłomieja Sowę, naszego świetnego oświetleniowca, docenić. Pogratulować mu, bo to w większości jest jego zasługa te świetlne efekty. Oczywiście nad wszystkim czuwał reżyser i to do niego należało ostatnie słowo.

Jak to wygląda, jeśli chodzi o przyjęcia do szkoły? Czy są egzaminy?

Tak, jest egzamin wstępny. W tym roku mamy egzamin wstępny 1 lipca, na który zapraszamy wszystkich, którzy marzą o tym, żeby zostać aktorem. Marzą o wielkiej sławie, karierze. I tam trzeba przygotować kilka tekstów prozą, kilka tekstów wierszem. Trzeba będzie się popisać umiejętnościami wokalnymi, rytmicznymi, tanecznymi. No i komisja przyznaje punkty i decyduje, kogo przyjmuje, a kogo zaprasza za rok.

Czy są jakieś limity wiekowe?

Nie ma. Zresztą w żadnej szkole państwowej też nie ma limitów wiekowych, bo to jest niezgodne z polskim prawem. Na żadnych studiach nie ma żadnego limitu wiekowego i każdy może studiować.

Generalnie wydaje się, że jednak głównie młode osoby są chętne?

No tak, tak. Chociaż ta średnia wieku jest różna. Ja jestem też wykładowcą w Akademii Muzycznej w Łodzi i tam była na przykład taka dziewczyna, która tam studiowała na wiolonczeli. I po tej Akademii Muzycznej, po licencjacie przyszła tutaj do nas studiować aktorstwo.

Czy ma Pan wiedzę, jak absolwenci radzą sobie po skończeniu szkoły?

Mamy w Teatrze Śląskim kilku absolwentów. Arek Machel, Michał Piotrowski, Aleksandra Fielek, Paweł Kępa. To są etatowi aktorzy, którzy skończyli naszą szkołę. Mnóstwo ludzi działa w stowarzyszeniu Michała Piotrowskiego „Czwarta scena". Mamy Ewę Zawadę, która dostała Złotą Maskę w tym roku. Mamy Kamila Bochniaka. Mógłbym tu wymieniać i wymieniać...Właściwie w każdym teatrze tu na Śląsku jest nasz absolwent, więc oni sobie radzą. Jeżeli chcą, to działają i grają.

Czy te spektakle szkolne biorą udział w jakichś festiwalach, konkursach?

Tak, na przykład dwa lata temu byliśmy w Toruniu. Wygraliśmy ze spektaklem „Spakowałam cię. Tak jak lubisz, mamo". Dostaliśmy równorzędną pierwszą nagrodę z Akademią Sztuk Teatralnych z Krakowa. To był festiwal „Przygrywka" dla studentów szkół artystycznych. To jest festiwal raczej skierowany do szkół, które włączają muzykę do swoich spektakli, gdzie tam się trochę śpiewa. Trzykrotnie przywoziliśmy nagrody z międzynarodowego festiwalu PIDIFEST w Pradze.

Jakie są najbliższe plany?

Plany są takie, że musimy za chwilę zacząć sesję. A potem zrobić nabór. I to tak co roku jest, że nie wiadomo kto przyjdzie. Mam nadzieję, że przyjdzie dużo ludzi. I że przyjmiemy fajnych młodych ludzi, z których będziemy lepić aktorów.

Dużo jest chętnych?

Największą, rekordową liczbą chętnych, jaką mieliśmy, to gdy przyszło do nas około 60 osób. Przyjmujemy 12 plus 2, czyli maksymalnie 14. To nie jest też tak, że co roku tyle przychodzi. Czasem były lata takie, że naprawdę było bardzo krucho, ale ostatnimi czasy od ładnych paru lat jest znacznie więcej chętnych niż miejsc.

Czy za tą szkołę się płaci?

Tak, to jest szkoła płatna i ona kosztuje 3,5 tysiąca złotych za semestr. Wydaje mi się, że to nie jest dużo, bo to tam wychodzi 700 złotych za miesiąc nauki. Można sobie porównać z ofertami innych miejsc.

Czy dyplom jest honorowany przez państwowe teatry?

Powiem szczerze, że jeżeli ktoś jest dobry, to nie potrzebuje żadnego dyplomu, żadnej nostryfikacji i każdy go może przyjąć. To nie jest tak jak wśród lekarzy, że trzeba mieć dyplom, certyfikat, praktykę i tak dalej, i tak dalej.

A jeśli chodzi o Pana plany na ten rok?

Za chwilę mam premierę „Listów do Gienka" . 15 czerwca w Katowicach. Potem z „Listami do Gienka" wyjeżdżam na wieś i będę je prezentował w stodole na Lubelszczyźnie, gdzie te listy powstały. I mam też w planach spędzić zasłużone wakacje nurkując w ciepłych wodach morza południowochińskiego.

Jak udaje się Panu dzielić obowiązki między szkołę, własną karierę zawodową i jeszcze jakieś inne rzeczy?

Czasem się mnie ktoś pyta, jaki ja mam zawód. Ja mam coraz większy problem odpowiedzieć, co ja w życiu robię. Bo wie Pan, ja jestem profesorem na uczelni. Ja jestem dyrektorem Szkoły Aktorskiej Teatru Śląskiego. Jestem aktorem Teatru Śląskiego. Jestem reżyserem. I jeszcze zdarza mi się dorobić, będąc stolarzem. Jeszcze był taki moment, że ustawiałem konie, to znaczy trenowałem je. Jeżdżę konno. A teraz jeszcze zacząłem nurkować z akwalungiem. Więc pytanie, co ja robię, to jest bardzo szeroki temat. Bardzo się cieszę z tego, że udaje mi się w życiu robić to, co lubię. Jeżeli coś mi się nie podoba, to unikam tego.

Czy bycie aktorem ułatwia pracę reżysera?

To zależy jak na to spojrzeć. Bo to może i ułatwić, a z drugiej strony bardzo utrudnić. Mam wrażenie, że mam bardzo dobry kontakt z aktorami będąc reżyserem. Bo rozumiem ich potrzeby.
Wiem, czego aktor potrzebuje, ale z drugiej strony może czasem jestem zbyt miękki w tym rozumieniu. W tym, że reżyser bardzo często musi odciąć się od aktora i zapomnieć o tym, że go coś boli. Jednak dobrze mi z tym. Ja wolę czuć więź z aktorami. Ja nie wyobrażam sobie pracy z aktorem, z którym się nie rozumiem, któremu coś muszę kazać, który coś robi nie z własnej woli, a dlatego, że mu reżyser kazał. Ja rozumiem reżyserię i pracę w teatrze jako coś wspólnego. Coś, co się robi z potrzeby serca. A nie dlatego, że się musi.

Który z tych spektakli, które Pan zrobił jako, reżyser ceni Pan najwyżej?

Mam kilka przedstawień, które sobie tak cenię bardzo, bardzo. „Spakowałam Cię. Tak, jak lubisz mamo" to był taki mój bardzo osobisty spektakl. Zresztą ja chyba same osobiste robię. Po śmierci mojej mamy postanowiłem się z nią jakoś pożegnać. Te relacje nasze były bardzo różne i „Spakowałam cię. Tak jak lubisz, mamo" to był spektakl oparty na siedmiu, ośmiu monologach, w których postacie mówiły o swoich trudnych relacjach z matką. I to było poprzeplatane piosenkami. Tekst napisała Katarzyna Błaszczyńska. Bardzo też jestem związany emocjonalnie ze spektaklem „Życie to dansing". To była koprodukcja Akademii Muzycznej w Łodzi i studentów Szkoły Aktorskiej Teatru Śląskiego. „Lobotomia" jest również moim ukochanym dzieckiem. I to nie dlatego, że jest nagradzana, że widzowie chodzą na to i domagają się tego spektaklu, ale dlatego, że miałem super pracę i z choreografką Natalią Dinges i ze wszystkimi aktorami i aktorkami. Ja po prostu zawsze się czuję, jak na ten spektakl przychodzę, jakbym miał prywatny koncert. Że oni to dla mnie grają. Inny spektakl „Dwanaście godzin z życia kobiety", który zrobiłem w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Tam też pracowałem ze wspaniałymi artystkami: Marią Meyer, Izabellą Malik i Beatą Wojtan, która też notabene była moją studentką w Akademii Muzycznej w Łodzi na kierunku musical.

A który spektakl jest dla Pana osobiście najważniejszy z perspektywy całej kariery?

Są takie kamienie milowe, które otworzyły coś we mnie. Na początku mojej drogi aktorskiej to był spektakl „Beztlenowce" w reżyserii Ingmara Villqista. To było strasznie dawno temu, rok 2003 lub 2004. Potem „Oskar i pani Róża"długo, długo nic, i... „Ożenek" w reżyserii Nikołaja Kolady. To było dla mnie coś takiego zupełnie nowego. Kuba Lewandowski robił choreografię. To tak na szybko. Nie chciałbym nikogo pominąć po drodze, bo ja jestem na scenie 25 lat, zagrałem w ponad 50 spektaklach i mogło mi coś umknąć.

Jak wygląda realizacja takich spektakli jak „Lobotomia", które opierają się głównie na muzyce?

To jest ciekawy proces. Miałem do dyspozycji piosenki zespołu The Tiger Lilies. Piosenki, które mi pokazał Robert Talarczyk, bo on wykorzystał w „Drachu" najpierw te piosenki i ja je w tym „Drachu" poznałem i zakochałem się w The Tiger Lilies. Miałem więc do dyspozycji te piosenki i nagle przyszedł mi pomysł, gdzie to się może rozgrywać, ta akcja. Wiadomo, to się musi rozgrywać albo w szpitalu psychiatrycznym, albo w burdelu i taki był mój punkt wyjścia. A skoro w burdelu, no to muszą być prostytutki. Jak są prostytutki, no to musi być klient, jak jest klient prostytutki, to musi być też ktoś, kto tym wszystkim zarządza. No i tak mi wyszło, że są trzy dziewczyny, że jest chłopak, który tam przychodzi do tych dziewczyn i jest opiekun tych dziewczyn. I sobie dalej pomyślałem, że przecież każda musi jakiś dramat przeżywać, każda musi tam być z jakiegoś powodu i każdy musi tam się znaleźć z jakiegoś powodu. I wymyśliłem, żeby napisać monologi, żeby pogłębić te postacie no i tak to wszystko powolutku, powolutku się drążyło. Ten spektakl powstawał tak naprawdę od maja do początku października. Czyli maj, czerwiec, przerwa na wakacje, potem wrzesień. W październiku premiera, ale to tylko praca na scenie, ale praca koncepcyjna to tak naprawdę dwa lata.

Z kim Pan go współtworzył?

Spektakl nie powstałby, gdyby nie Natalia Dinges, która zrobiła choreografię. Bardzo często choreografów w recenzjach się pomija i się nie mówi o nich, a to jest szalenie ważna instytucja choreograf w przedstawieniach muzycznych. Trzy monologi napisała Katarzyna Błaszczyńska. Opracowanie muzyczne Paweł Jabłoński. Bez nich ten spektakl by nie powstał.

Kto tłumaczył teksty oryginalne?

Część tłumaczeń jest Romana Kołakowskiego, a część tłumaczeń jest Anny Mach, którą poznałem, kiedy przyszła na mój koncert w Łodzi, gdy robiłem wiele, wiele lat temu ze studentami Akademii Muzycznej w Łodzi koncert z muzyką The Tiger Lillies. Ona jest fanką zespołu i powiedziała, że tłumaczy ich teksty na polski. Napisała mi kilka tłumaczeń m.in. to fantastyczne tłumaczenie piosenki „Bierz LSD", czyli „If you want to win, take heroine" w oryginale, która była wykorzystana w teaserze „Lobotomii".

W filmach pisze się scenariusz, a czy w sztuce teatralnej też jest potrzebny jakiś scenariusz?

Scenariusz musi być taki, żeby zainteresował widza, żeby tam było jakieś rozwinięcie, jakiś punkt kulminacyjny, jakieś rozwiązanie i jakieś zakończenie, jakaś puenta, ale to w sumie bardzo podobne jest w takiej warstwie opowiadania. Na etapie pracy na scenie to trzeba drobiazgowo, a na etapie pracy koncepcyjnej to mam tylko jakieś takie zarysy i zręby tego, kto, co, inaczej, co się musi, co się powinno pojawić na końcu. W filmie jest tak, że przed przystąpieniem do pierwszego dnia zdjęciowego reżyser musi mieć rozpisane wszystko scena po scenie. W teatrze bardzo rzadko się tak zdarza, że przychodzi reżyser i od początku do końca wie, co chce zrobić.

Jak się ma sprawa realizacji wizji reżysera, jeśli chodzi o wygląd przedstawienia?

To jest kwestia światła. Dzisiaj są takie możliwości oświetleniowe, które pojawiły się dopiero w ostatnich dziesięciu latach. Pojawiły się nowe lampy, które mogą w ułamku sekundy zmieniać barwę światła, ustawienie światła, robić różne plamy, które są sterowane ręcznie z komputera. Te możliwości scenograficzne, które można zbudować światłem, są dzisiaj wspaniałe. Reżyser także bez współpracowników, bez dobrego choreografa, bez scenografa, bez kogoś, kto zrobi kostiumy, kogoś, kto robi światło, bez tego, kto zrobi muzykę, jest bezradny. Zadaniem reżysera jest pozbierać do kupy tych wszystkich realizatorów i zarazić ich do konkretnego projektu.

Czy próbował Pan sił tylko w teatrze, czy również w telewizji, filmie bądź radiu?

Coś tam mi się zdarzyło w TV, ale to były raczej wypadki przy pracy. Ja się kompletnie nie staram o angaż w filmie i telewizji. W radiu Katowice reżyserowałem słuchowisko „120 przygód Koziołka Matołka".

Czy jest sztuka lub tekst, który chciałby Pan zrealizować?

Ja jestem ogromnym fanem Wojciecha Młynarskiego. Parę lat temu zrobiłem spektakl dyplomowy ze studentami w Teatrze Śląskim „Młynarski chory na muzykę" i marzę o tym, by zrobić to jeszcze raz na zawodowej scenie. I chodzę, proponują i mam nadzieję, że ktoś w końcu złapie ten pomysł i któryś dyrektor będzie chciał wziąć to do siebie.

Bardzo dziękuję za rozmowę.
__

Marek Rachoń – urodził się 25 października 1976 roku. Aktor i reżyser teatralny, doktor habilitowany Sztuk Teatralnych. Jest absolwentem Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi. Za swoje dokonania otrzymał wiele nagród i wyróżnień. Od 2015 jest dyrektorem Szkoły Aktorskiej Teatru Śląskiego.



Andrzej Kownacki
Dziennik Teatralny Górny Śląsk
8 czerwca 2024
Portrety
Marek Rachoń