O prostocie

Ostatnia premiera, jaką zdążyłem zobaczyć nie w wersji online przed kwarantanną całej kultury, to krakowski monodram "Ginczanka. Przepis na prostotę życia". Kilka dni później światła scen w całym kraju pogaszono, a co bardziej przedsiębiorcze działy promocji teatrów zaczęły szperać w archiwach wideo.

Mijają od tego momentu pierwsze tygodnie, więc głównym tematem mediów społecznościowych przestała być rychła śmierć głodowa pracowników kultury, znających tylko umowy o dzieło - bo też ile można wołać na puszczy o zawodzącym systemie? Za to nagła samoorganizacja szeroko rozumianego środowiska - artystów, producentów, widzów, badaczy, którzy z dnia na dzień zaczęli mówić jednym głosem - jest zadziwiająca. Głos ten namawia oczywiście do pozostania w teatralnej aktywności, bo tak jak muzea oferują wirtualne spacery, a muzycy udostępniają swoje występy do pustych sal, tak teatry dysponują realizacjami wideo swoich tytułów, na co dzień ukrytymi w archiwach i obwarowanymi z każdej strony ustawą o prawach autorskich. Teraz, gdybym pozbierał ze swojego feedu linki z ostatnich paru dni, mógłbym od rana do nocy przewijać na ekranie największe widowiska, spektakle ze scen świata, których nie spodziewałem się nigdy odwiedzić, głośne sceniczne manifesty społeczno-polityczne i historyczne repertuary ostatnich dekad. I jest to na swój sposób wspaniałe, choć każdej z owych cyfrowych wizyt towarzyszyłaby coachingowo pobrzmiewająca mantra "wykorzystaj w pełni ten czas".

Patrzę na to, dobierając zresztą własny repertuar kwarantannowych aktywności niezbyt łapczywie, i doprawdy cieszę się, że ostatnie, co widziałem na deskach na żywo, to kameralny monodram o przedwojennej poetce. Raz - że dobry, dwa - że kto mógłby posłużyć za lepszy pretekst do opowieści o łapczywości życia, wykorzystywaniu kryzysowego czasu i ożywczym działaniu sztuki niż postać Zuzanny Ginczanki właśnie? Postać, dodajmy, nie tyle może zapomniana, ile dopiero przywracana szerszej świadomości. Była ku temu okazja, bo jakże to bez okazji: w 2017 r. poetka obchodziłaby setne urodziny i tylko od tej pory wyszło już kilka publikacji na jej temat, wiersze zebrane, wiosną tego roku jest planowane wydanie pierwszej obszernej biografii. A są to losy emblematyczne i, choć skondensowane zaledwie w 27 latach, dają wgląd w szeroką panoramę życia społecznego Polski międzywojnia i czasów drugiej wojny światowej. Szeroką zarówno geograficznie (bo Warszawa spotyka się tu z Wołyniem, Kijów z Galicją), historycznie (ileż razy zmieniał się klimat społeczny w latach 1917-1944!), jak i klasowo. Trudno dziś nie patrzeć na biografię poetki w perspektywie feministycznej, choć oczywiście zawisło nad nią fatum Holocaustu. Tymczasem Ginczanka, uważająca się od zawsze za Polkę, jako poetka była wybitna i osobna, jako debiutantka - świadoma i uparta, jako kobieta - wyzwolona i dumna. Mimo że chciano w niej widzieć tylko urodziwą dziewczynę, egzotycznie piękną Żydówkę lub po prostu Żydówkę - zależnie od tego, gdzie na skali między seksizmem a antysemityzmem znajdował się patrzący.

Proszę nie oburzać się na to uproszczenie - jest ono jednym z kosztów emblematycznego losu*. Czasem wręcz za łatwo znaleźć w czyjejś historii odniesienia do współczesności, łatwo owej emblematyczności nadużyć. Piotr Rowicki, autor scenariusza spektaklu, jest szczęśliwie specjalistą od przepisywania reportaży i biografii na scenę, w duecie z reżyserem Piotrem Ratajczakiem w ciągu ostatnich sezonów triumfalnie przeszli przez teatry całego kraju, opowiadając na poły dokumentalnym językiem o sprawach najtrudniejszych: o odradzającym się dziś faszyzmie (białostocka "Biała siła, czarna pamięć"), o zbrodniach komunistycznego reżimu (warszawskie "Żeby nie było śladów"), o dwuznacznych wyborach w czasach upadku moralności (opolscy "Kolaboranci"). Wspólne realizacje obu panów ceniłem zawsze za wyważony ton, pokorę wobec opowiadanej historii, co w teatrze chętnie szafującym odautorskimi komentarzami jest cechą rzadką i cenną. W przypadku Ginczanki rzemiosło i pokora Rowickiego poparte zostały kompletnie inną reżyserską wrażliwością - ze świetnym efektem. Anna Gryszkówna, niegdyś aktorka w zespole Jerzego Grzegorzewskiego, dziś bardzo ciekawa reżyserka, zdaje się doskonale rozumieć poezję - tę zapisaną słowami i tę dziejącą się na scenie. Jej reżyseria jest dyskretna, nienarzucająca się, ale prowadząc swoją bohaterkę, Gryszkówna umiejętnie balansuje między suchym konkretem przywoływanych w opowieści faktów, językowym rozpasaniem tekstów poetyckich Ginczanki i własną sceniczną poetyką, nieoczywistą, kryjącą się w drobnych gestach, trudną do uchwycenia, ale konsekwentnie budującą... Otóż, właśnie: co?

Nie ma w krakowskim monodramie przestrzeni dla nabudowania świata - starcza opisujące go słowo, wszak "pokochać słowa tak łatwo/trzeba tylko wziąć je do ręki i obejrzeć jak burgund pod światło" **. Kilka na krzyż scenograficznych obiektów, owo zaaranżowane w tle studio fotograficzne nie byłyby spektaklowi niezbędne. Wszystkie emocje, wszystkie odcienie opowieści mieszczą się już w słowie, język - zarówno ten z wierszy poetki, jak i ten, który przypisuje jej Rowicki - jest tu wręcz cielesny, gdy ciała na scenie brak. Agnieszka Przepiórska, wcielająca się w rolę Ginczanki, tworzy kreację niezwykłą, wsobną, wstrząsającą przez skromność. A może - i nie byłoby to niezgodne z relacjami aktorki z przebiegu pracy nad rolą - należałoby stwierdzić, że to powidok Ginczanki ucieleśnia się niby dybuk w Przepiórskiej. Coś jest w pomyśle, by aktorka o jasnej cerze, blond włosach, w kremowej sukience jawiła się widzom jak fotograficzny negatyw z tych paru zachowanych wizerunków poetki, które zresztą przywołuje w spektaklu projekcja. Jednak przede wszystkim zmysłowość języka Ginczanki, czułej na obrazy, smaki, zapachy, skorej do tańca, miłości i twórczości, chcącej przebojem wejść w role, w których i dziś kobiety bywają niechętnie widziane, kontrowana jest fizyczną półobecnością Przepiórskiej: żaden jej gest nie jest szeroki, żaden krok - pewny. Kiedy mowa o tańcu, to jego opis jest zmysłowy, ale ciało Przepiórskiej uruchamia się jakby machinalnie tylko we wspomnienie tanecznych kroków, nie w taniec. Kiedy mowa o hajlowaniu - jej dłoń wygina się w hitlerowskie pozdrowienie, ale ramię pozostaje przykurczone. Ciało aktorki na scenie też jest składową narracji, opowiada o ruchu, ale nie wykonuje go w pełni. Wyobrażam sobie, że szersza czy bardziej ilustracyjna ekspresja mogłaby zniszczyć tu wszystko; tymczasem kontrast żywej, rozbuchanej warstwy literackiej z ową spętaną fizycznością rozpina nad niefrasobliwą miejscami opowieścią przeczucie nieuniknionego. Przepiórska w programie spektaklu, cytując Ginczankę, sama przyznaje: "mój monodram jest właśnie taką hałaśną radością. Wolą życia, wbrew czasom, które chciały ją zabić".

Jest w spektaklu moment szczególnie wstrząsający, już w części poświęconej czasom wojennym. I nie, nie jest to żaden opis koszmaru zagłady. To chwila, gdy bohaterka słyszy "słowa, które krzyczy jakiś żołnierz na ulicy: Nikakoj Polszy nikagda nie budiet! Polski nie będzie? Nigdy? To co będzie? Boże, co teraz będzie? W takich chwilach nawet ateiści zaczynają odmawiać pacierze" ***. Znów - słowa, ale takie, które unieważniają cały emancypacyjny projekt Ginczanki, czującej się polską poetką i chcącej być tak widzianą. Znamienne, że ta refleksja przychodzi dopiero po wkroczeniu Armii Czerwonej - ani wcześniejsza bieda, ani symboliczna przemoc, ani getta ławkowe, ani poniżanie ze względu na płeć, nic nie wydawało się dotąd nie do przewalczenia. Ba!, kiedy powszechne było przyzwolenie na te elementy pejzażu międzywojnia, można albo stracić nadzieję, albo starać się przetrwać pomimo zbyt wolno następujących zmian. W końcu jednak lata zaniechań w zapobieganiu doprowadziły do momentu, gdy zrobiło się za późno, nawet by leczyć. I nie jest to przecież winą Ginczanki, która w straceńczy jak na swoje czasy sposób aktywnie działała na rzecz zmiany. Zawiódł świat, któremu poetka tak ufała - a na tym świecie Kraj, Europa, System. Kilka tygodni temu ta opowieść brzmiałaby jak jednoznaczna przestroga przed nienawiścią, wszak niezależnie od starań twórców, by zachowywała pogodny ton, musi w jej perspektywie majaczyć Holocaust, a pogoda pobrzmiewać sarkazmem. Dziś, gdy myślę o spektaklu, znając doniesienia z frontów walki z pandemią, tych kilka współczesnych, interwencyjnych wtrętów, jak powtarzany przez Przepiórską niesławny gest posłanki Lichockiej, wygląda szczególnie naiwnie. Za to na pierwszy plan wysuwa się inna emocja, podskórnie towarzysząca całej opowieści: rozczarowanie.

Monodram w ostatnich sezonach bardzo powszechnie wrócił do repertuarowych łask - niewątpliwie tyleż z powodów artystycznych, co budżetowych - ale to kobiecy monodram biograficzny ma szczególną szansę stać się osobnym podgatunkiem, realizowanym chętnie i w offie, i w instytucjach. Ba!, jego popularność niesie wręcz zagrożenia. Pamiętam nie mniej udany spektakl Wanda, zrealizowany przed trzema laty w Bielsku-Białej na fali zainteresowania biografią himalaistki Wandy Rutkiewicz, który dawał się tak dobrze eksploatować, że teatr potrafił organizować kilka pokazów dziennie, nie bacząc na przeciążenie grającej w nim aktorki. Głód życia bohaterki zderzał się wówczas z łapczywością źle zorganizowanego rynku kultury. Monodramowi z Łaźni na szczęście, ale i niestety, taka sytuacja na razie nie grozi, choć zderzenie ze źle zorganizowanym rynkiem kultury, kompletnie inne, też ma już za sobą. Oby spektakl wrócił na deski jak najszybciej, bo teraz szczególnie przydałoby się słyszeć jego wyważony ton: przestrogi bez oskarżeń, ideały bez złudzeń.

Na razie jednak popatruję na roztaczane przed nami wizje kwarantannowych kulturalnych aktywności - Łaźnia też już weszła do gry ze streamingami swoich nagrań - i na nagłą jedność środowiska, myśląc sobie, że znów skończy się na zaleczaniu objawów, gdy diagnoza choroby tego rynku jest wciąż tylko wołaniem na puszczy.

* O tym, jak starał się unikać uproszczeń, mówi w rozmowie z "Przekrojem" Jarosław Mikołajewski, autor jednej z książek poświęconych Ginczance - i nie jest to łatwa sztuka!.
** Zuzanna Ginczanka, Gramatyka.
*** Piotr Rowicki, Przepis na prostotę życia, dzięki uprzejmości Teatru Łaźnia Nowa.



Adam Karol Drozdowski
Przekrój
30 kwietnia 2020
Portrety
Anna Gryszkówna