O Schillerze, buncie i elektrycznych gitarach

Bunt jest wpisany w młodość. Można się zastanawiać, co będzie później z młodym człowiekiem, który nie ma ani odrobiny w sobie niezgody. Czy nie będzie wyrafinowanym konformistą? Sądzę, że teraz mamy problem z nazwaniem tego, na co nie chcemy się zgadzać. Ja studiowałem w czasach komunizmu. Nasz bunt wyrażał się w spektaklach naszego studenckiego teatru „Jedynka" i podpisywaniu kolejnych protestów. Wiedzieliśmy przeciwko czemu się buntujemy. Tak było z całym pokoleniem.

Przed premierą "Zbójców" Friedricha Schillera w Teatrze Śląskim w Katowicach, z reżyserem spektaklu Krzysztofem Babickim rozmawia Agnieszka Niewdana.

Agnieszka Niewdana: Schiller jest autorem nie tak dobrze znanym jak np. Goethe, który prezentuje ten sam nurt i przede wszystkim jest znacznie lepiej rozpoznawalny. Czy z dramatów romantycznych nie można było wybrać bardziej „nośnego" nazwiska?

Krzysztof babicki: Nie jestem do końca przekonany, czy „Faust" Goethego może przyciągnąć równie mocno jak „Don Carlos", „Intryga i miłość" lub właśnie „Zbójcy". Jasne jest to, że ile wie się o Schillerze głównie zależy od polonisty. Ja miałem to szczęście spotkać w szkole średniej nauczycielkę, która wpajała nam, że bez niemieckiego romantyzmu, Goethego, Schillera trudno byłoby mówić o Mickiewiczu, Słowackim czy Krasiński. Także była podkreślana rola niemieckiej gorączki romantycznej na studiach, kiedy uczestniczyłem w seminariach z prof. Janion. Sam zacząłem czytać Schillera bardzo wcześnie. Moja mama była polonistką i podrzucała mi obowiązkowe lektury. Znacznie później, gdy pracowałem w teatrze zawodowym sięgałem kilka razy po jego dramaty. Pierwsza próba była w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Za namową nie żyjącego już  Jerzego Koeninga zrobiłem trylogię Wallenstein. Była to dla mnie o tyle ważna sztuka, gdyż została doceniona. Zaproszono nas między innymi na Festiwal Schillerowski w Mannheim, gdzie przecież odbyła się historyczna premiera „Zbójców". Następnie przyszedł czas na zrobienie „Don Carlos'a" w Niemczech oraz w Polsce, „Intrygi i miłości" najpierw w Holandii, a następnie w Teatrze Śląskim, ale w całkiem innej scenografii.  Jednak muszę przyznać, że najdłużej nad tekstem pracowałem teraz przy okazji „Zbójców".

Co Schillera w takim razie wyróżnia? Jakie hasło reklamowe mogłoby go „sprzedać"?

Schiller mocno podkreśla wartość wolności; wolności politycznej, religijnej, obyczajowej, a także wolności do obrony własnych uczuć. Jednocześnie w każdej ze sztuk podejmuje próbę polemiki z tym tematem, wskazując na zagrożenia, które niesie nadużywanie wolności. Kiedy pisze na początku w „Zbójcach", że prawo niczego nie stworzyło, a wolność właśnie tylko kolosy i giganty oraz dalej gdy Karol mówi: Boże wybacz chłopcu, który chciał cię wyręczyć. Ja myślę, że w dziełach Schillera mocno widać także nerw polityczny. Co również go wyróżnia różnorodna zawartość dramatów, bo w nich znajdziemy kryminał, thriller, ale i wielki romans. Nie bójmy się tego powiedzieć, że te świetnie napisane historie mogłyby stanowić pożywkę dla ciągnących się i zaskakujących seriali. Idealną sceną potwierdzającą to jest moment w „Zbójcach", kiedy Amalia po kilku miesiącach nie widzenia się z Karolem nie rozpoznaje go Ja to mówię z uśmiech. Szczególnie kiedy patrzy się na czas powstawania dramatów Schillera – koniec XVIII wieku. Co jeszcze mocno go wyróżnia to funkcja muzyki. Rodzina Moorów w „Zbójcach" jest bardzo związana z muzyką. Może oprócz Franciszka, którego grania słuchają tylko gwiazdy.  Ale świetnie sprawdza się za to duet Karol i Amalia, których wszyscy podziwiali. Przez takie uzdolnienia lub ich brak wychodzą problemy, konflikty rodzinne. Przecież stary Moor wychował swoich synów po „zbójecku", gdzie jednego darzył wielkim uczuciem, a drugiego kompletnie pomijał. Skala talentu muzycznego także tworzy konflikty. To wszystko przemawia za tym, że Schillera po prostu warto było wystawić. Szczególnie teraz, kiedy jest doskonały przekład Jacka Burasa.

Znając losy niemieckiego pisarza trudno jest wyjść z podziwu, że zajął się literaturą, teatrem. Uważam, że jego biografia jest także kluczem do zrozumienia „Zbójców". Co jest dla Pana najbardziej frapujące w życiowych doświadczeniach Schillera?

Kiedy pierwszy raz czytałem o Schillerze moje losy układały się podobnie. Schiller studiował w Akademii Wojskowej medycynę. Ja pochodzę z rodziny lekarzy. Idąc na studia filologiczne, a następnie na reżyserię nie spełniłem pięknych marzeń ojca o kontynuacji tradycji. Chociaż wiem, że mój ojciec na siłę nie wysłałby mnie na medycynę. Razem z nim często chodziłem do Teatru Wybrzeże. Jemu jako lekarzowi przysługiwały tam tzn. miejsca lekarskie. I to były moje początki fascynacji teatrem. Tak się w końcu stało, że zostałem reżyserem, a nie lekarzem, czego bardzo... (śmiech). Najważniejszym wydarzeniem w życiu Schillera był premiera „Zbójców". On mając 19 lat zaczyna pisać pierwszy dramat w niemieckiej Akademii Wojskowej, potajemnie. Jednocześnie mając nad sobą dyktatora-księcia władającego terenem. Fascynujące jest to, że młody chłopak w tajemnicy, w przebraniu pokonuje 100 kilometrów żeby dostać się na premierę swojej sztuki. Zwrócę uwagę, że mamy XVIII wiek, a dokładnie 1782 rok i przemieszczanie się nie było łatwe.

A czy biografię należy znać robiąc spektakl lub wybierając się na niego po prostu jako widz?

Z jednej strony znajomość biografii można traktować jako bezpiecznik. Jest się świadomym przeżyć pisarza, jego doświadczeń i może to pomóc w zrozumieniu sztuki, ale nie musi. Ja staram się zrobić spektakl także dla widza, który pierwszy raz właśnie w Teatrze Śląskim zetknie się w spektaklu z Schillerem. I jego może wcale nie interesować biografia, ale sama sztuka. Chcę żeby w sztuce każdy mógł znaleźć coś ciekawego dla siebie, czy odbicie swoich historii rodzinnych.

Głównym motywem i hasłem „Zbójców" jest niewątpliwie bunt. Aktualnie prawie bezrefleksyjne słowo – mam wrażenie, że teraz nikt się nie buntuje „tak jak dawniej w czasach komunizmu"; że nikt nie chce się buntować.

Bunt jest wpisany w młodość. Można się zastanawiać, co będzie później z młodym człowiekiem, który nie ma ani odrobiny w sobie niezgody. Czy nie będzie wyrafinowanym konformistą? Sądzę, że teraz mamy problem z nazwaniem tego, na co nie chcemy się zgadzać. Ja studiowałem w czasach komunizmu. Nasz bunt wyrażał się w spektaklach naszego studenckiego teatru „Jedynka" i podpisywaniu kolejnych protestów.   Wiedzieliśmy przeciwko czemu się buntujemy. Tak było z całym pokoleniem. To było bardzo trudne. Pamiętam rozmowę z Jackiem Kaczmarskim i Pawłem Huellem, kiedy chcieliśmy wystawić „Sarmację" i rozmawialiśmy o tym, że najbardziej nam nie podoba się owa Sarmacja w Polakach; że nie możemy odejść od tego. Kaczmarski twierdził, że jeżeli młody człowiek nie dojdzie do skrajnych emocji, do takiej przepaści, buntu, to nie przeżyje swojej młodości. Chodzi o jakieś przeciąganie się przez życie, doświadczenia porażki, niemożności, trudnego zakrętu. Nie odcinałbym teraźniejszego młodego pokolenia od buntu. Skoro kończąc studia chcę się pokazać, swoją wartość, ego, swoje pomysły na świat, a nagle okazuje się, że jestem niepotrzebny, że nie ma dla mnie pracy,  to musi to zrodzić skrajne emocje. Podobnie wielu młodych buntuje się, gdy słyszy wielkie słowa z ambon, które maja tyle wspólnego z absolutem, co Janko Muzykant z filharmonią. Wierzę, że młodych stać na bunt.

Przechodząc z tematu dramatu do jego budowy. Jest ona nielogiczna, wręcz z typowymi błędami charakteryzującymi początkujących pisarzy. Jakimi sposobami można nad nim zapanować? Jak w ogóle Panu pracowało się nad tekstem, nad tworzeniem scenariusza?

Rozmiar i rozwichrzenie tego tekstu wymaga ołówka i skrótów, ale nie uzupełniania go innymi tekstami. Podczas prób skreślaliśmy niektóre partie, następnie wracaliśmy do nich i skreślaliśmy coś innego. Myślę, że teraz jest to tekst wspólny aktorów, Schillera i mój. Nie ma prostego wytrychu, który umożliwia szybką i przyjemną pracę nad takim tekstem.

Czyli nie jest Pan typem reżysera-dyktatora, który słyszy tylko swój głos i opinię?

Zdecydowanie nie. Oczywiście na początku spotkań z aktorami proponuję swoją wersje tekstu. Nad „Zbójcami" siedzieliśmy bardzo długo, było wiele prób stolikowych. Trzymam się zasady, że lepiej powiedzieć niż opowiadać, cytując klasyka.

Problematyczna wydaje się być także scenografia. Czy kurtyna będzie opadać co 15 minut żeby sprytnie przenieść się z obozowiska tytułowych Zbójców do komnat Franciszka?

„Zbójców" pierwszy raz robiłem dla telewizji 20 lat temu z Jerzym Bińczyckim i Mirosławem Baką. Wtedy nie pojawiał się taki problem. Rzeczywiście mamy wiele miejsc, w których dzieje się akcja.  I trzeba uważać, żeby nie zrobić z tego przygód Robin Hooda. Nie lubię tzn. blackout'ów, bo uważam ich stosowanie za braki umiejętności montażowych reżysera. Sam także jako widz ich nie znoszę. Kiedy opuszcza się kurtynę, każe czekać, wyciemnia światło, a ja w tym czasie słyszę hałasy na scenie, mogę dojrzeć technicznych zmieniających scenografię. W pierwszej wersji przewidzieliśmy przerwę, jednak w trakcie prób to miejsce zaczynało niebezpiecznie przerywać opowieść. W końcu podjęliśmy decyzję, że przerwy nie będzie. Wcześniej długo z scenografem Markiem Braunem (to nie jest nasza pierwsza współpraca) pracowaliśmy nad projektami. Również z młodym Sławomirem Smolorzem odpowiedzialnym za kostiumy. Bardzo cenię także muzykę Marka Kuczyńskiego, bo to muzyka tworzy dramaturgię spektaklu.

Kwestia doboru aktorów – na ile ułatwione było Panu zadanie przy wybieraniu obsady?

Jest wielu młodych aktorów w Teatrze, którzy zaczynają grać główne role, częściej wychodzić na scenę. Największą krzywdą jaka można wyrządzić takiej osobie jest zatrudnienie i trzymanie na ławce rezerwowych. Miałem okazje współpracować z wieloma aktorami Teatru Śląskiego, czy po prostu widzieć ich na scenie.

Bartek Błaszczyński został określony na konferencji prasowej jako nadzieja Teatru Śląskiego. Jakie cechy Bartka należy szczególnie podkreślić?

Pierwszy raz współpracowaliśmy z Bartkiem podczas zastępstwa przy „Zbrodni i karze". Problemem jego postaci jest to, że w Karola biografii jest pełno luk. Trudno w takim przypadku budować aktorowi psychologię postaci. Bartek znakomicie sobie z tym radzi.  Sądzę, że jest to dla niego ważna rola.

Jedyna kobieta na scenie to Natalia Jesionowska. Czy była ona oczywistą kandydatką? Co zadecydowało w jej przypadku?

Ja mam bardzo dobre wspomnienia z pracy z Natalią, kiedy pracowaliśmy nad rolą Zosi w „Dziadach". Scena kiedy pojawia się Zosia jest odarta z bajkowości. Miejscem akcji jest ogrzewalnia dla bezdomnych. Zależało mi, aby ta scena była mocną kreską zarysowana, ale żeby został nad tym jakiś welon poezji i Natalia znakomicie to zrealizowała Wielkim zaskoczeniem dla mnie była jej rola w „Ostatnim tangu w Paryżu". Kiedy usłyszałem, że młody reżyser chce wystawić powieść stworzoną na podstawie filmu mojego ulubionego reżysera, stwierdziłem, że to musi skończyć się katastrofą. Przeważnie z takich pomysłów wychodzą karykatury. Jednak było inaczej. To było jedno z moich większych, pozytywnych zaskoczeń w teatrze. Natalia zagrała niezwykle dramatyczną rolę. Nie tylko mroczny przedmiot pożądania 50-cio latka. Ostatnia scena utwierdziła mnie w przekonaniu, że obejrzałem dobrze zrobiony dramat i zagrany na scenie.

Warto podkreślić raz jeszcze, że Natalia Jesionowska to jedyna kobieta na scenie i...

... i nie jest to wymysł reżysera, ale Schillera! (śmiech) Amalia/Natalia wykonała wielką pracę. Są partie śpiewane. Pod okiem Danuty Sendeckiej Natalia ćwiczyła wokal. Również nauczyła się grać na gitarze. W ogóle relacje, rywalizacje między rodzeństwem (bo mamy trzech, a nie dwóch braci; trzeci Herman jest dzieckiem nieślubnym) widoczne są także w rozpadzie zespołu rockowego, który tworzą wraz z Amalią trzej bracia.

Trzecią ważną postać dramatu przekazał Pan w ręce Dariuszowi Chojnackiemu. Czy był to wybór bez zastanowienia?

Nie miałem żadnych wątpliwości. Aktora głównie poznaje się po tym, gdy z małej roli potrafi stworzyć perełkę. Darek mistrzowsko zrobił to z rolą między innymi Diabła w „Dziadach". Swój talent aktorski pokazał ostatnio w „Piątej stronie świata", gdzie gra główna rolę.

Plakat i zdjęcia z prób zapowiadają przejście od spodziewanej harfy i cytry w stronę  perkusji i gitar elektrycznych. Stare instrumenty mogą wyglądać dosyć groteskowo, czy wręcz pretensjonalnie obecnie na scenie.

Przejście do współczesności nie jest sztuką dla sztuki. Dla mnie to był oczywisty wybór. Ważną rolę u Schillera odgrywa muzyka. Podkreśla ona wspominana rywalizację między braćmi. Gitara i perkusja oddadzą to lepiej niż harfa, która raczej nie jest instrumentem młodych buntowników. To daje współczesne brzmienie. Szczególnie, ze którzy naprawdę grają na instrumentach. Jest to istotna część tworzonych przez nich postaci.



Agnieszka Niewdana
Dziennik Teatralny Katowice
24 maja 2013
Spektakle
Zbójcy