O Zausze przy pełnej widowni

Pułapka na widzów - tak właśnie określił spektakl "Zaucha. Welcome to the .prl" dyrektor kieleckiego teatru Michał Kotański.

Nazwał go pułapką, bo zwabieni nazwiskiem ciągle popularnego muzyka Andrzeja Zauchy, spodziewający się biografii, a może i pikantnych szczegółów z jego życia: muzyka zastrzelonego przez zazdrosnego męża, nie dostaną tego. Czy jednak będą żałować wydanych na bilet pieniędzy i zamknięcia na dwie godziny nie z jednym, ale z sześcioma Zauchami?

Z oczywistych oczywistości - dostaną piosenki Zauchy, ale może nie w takim wyborze i kontekście jakiego by oczekiwali. Nawet uwielbiany "Alibaba" jest tu dramatycznym krzykiem człowieka, któremu ziemia usuwa się spod nóg, a nie szlagierem beztrosko nuconym i tańczonym przez połowę Polski.

Ci, którzy znają dokonania twórców spektaklu: Adama Biernackiego a zwłaszcza Zuzanny Bućko i Szymona Bogacza wiedzieli, że w tym spektaklu nic nie będzie "po bożemu". Żadnych przewidywalnych i linearnych opowieści. Dwugodzinny spektakl rozgrywa się w międzyczasie nim kula wystrzelona z pistoletu dotrze do skroni. W tych ułamkach sekund w głowie Andrzeja Zauchy przewija się film, wracają wspomnienia, ale też wizje z przyszłości, sen o szczęściu przeplata się z koszmarem i to bez uzasadnionego powodu.

Niemal wszystko, co dzieje się na scenie jest fikcją: to że Zaucha przeżywa własną śmierć, że zostaje twarzą partii Nowych Światłych Socjalistów a potem by odpłacić za to cudem podarowane życie pomaga wszystkim. To akurat dziwne nie jest, bo Andrzej Zaucha znany był ze służenia pomocą, był serdeczny, otwarty, życzliwy. Na scenie jego piosenki mają nadludzką moc: wskrzeszają zmarłych, zapobiegają wojnie na Bałkanach, pomagają rozdzielić się Czechom i Słowakom, obalają mur berliński, dzięki piosenkom rośnie produkcja a ludzie żyją szczęśliwi.

Drugim bohaterem spektaklu jest wszak PRL z jego hasłami społecznej sprawiedliwości i powszechnego dobrobytu, który staje się możliwy dzięki muzyce Zauchy. Czy to nie piękna wizja? Zakończenie jest za to przerażające, bo co może zdarzyć się, gdy zabraknie muzyki?

Zauchów na scenie jest sześciu, bo w oryginale potencji i różnorodności było tyle, że wystarczyłoby na kilka innych życiorysów. Te postacie rozmawiają ze sobą, a każda dorzuca coś: kilka zdań, piosenkę, które jak błysk flesza, kilkuzdaniowy wpis pokazują niejednoznaczność uczynków, ale i muzycznych wyborów Zauchy.

Twórcy spektaklu karmiąc nas fantasmagorycznymi wizjami, pokazując karykaturalną dobroczynność, która pożera bohatera stawiają także poważne pytania. Pytają o granice oddawania się innym, spełniania ich życzeń. I co gdy się to nie uda, kiedy uwielbienie zastąpi nienawiść?

Historia o tym, co nigdy się nie wydarzyło została opowiedziana przy pomocy tańca, wizualizacji a przede wszystkim muzyki. Ciekawe, na szczęście nieudziwnione aranże i bardzo dobre wykonanie kieleckiego teamu pozwalają docenić urodę piosenek Zauchy i innych gwiazd lat 90. Wszak na scenie poza głównym bohaterem pojawia się ponad 80 postaci.

Aktorzy występują w białych kostiumach, ich stroje wskazują, że są postaciami z innego świata. Uwagę zwraca oszczędna scenografia: kulisa z dziurami po pociskach i ogromne łuski po nabojach, figura Matki Boskiej i dwie wierzby to właściwie wszystko, ale wystarczająco dużo by stworzyć kontekst dla tłumu ożywiającego scenę.

Polecam spektakl nie tyle miłośnikom Zauchy, co absurdalnego humoru, ciekawym świata i alternatywnych rozwiązań. Miłośnicy Zauchy też nie powinni się uskarżać, jeśli tylko zaakceptują takie, niekonwencjonalne podejście do swego idola.



Lidia Cichocka
Echo Dnia
21 marca 2017