Obiecana ziemia obiecana

W języku polskim wyraz ziemia jest rodzaju żeńskiego, a na scenie oglądamy Pana Ziemię. Nonsens i niekonsekwencja to słowa klucze "epickiej opowieści o naszych dziejach, czytanych jako odwieczna historia wykluczenia".

Najnowszy spektakl Polskiego Teatru Tańca "Obiecana ziemia obiecana" zaczyna się intrygująco: na scenie trzy postaci w białych kombinezonach zaczynały tworzyć jeden organizm przypominający meduzę lub bakterię oglądaną pod szkłem powiększającym. Po chwili dołączyli do nich tancerze ubrani w skafandry kosmiczne. Poruszali się niczym w stanie nieważkości. Moje chwilowe zauroczenie prysło, kiedy na scenie zjawił się Pan Ziemia (Paweł Malicki), wszechwładca zdający sobie sprawę, że Ziemia nie jest centrum świata, lecz trzecią planetą od Słońca, ale i przekonany, że jest panem tego świata. Odtąd jego oczami oglądamy "epicką opowieść o naszych dziejach". Najpierw wyobrażenia o tym, jak kształtowały się "nasze dzieje", zanim Bóg (albo ktoś inny) stworzył świat, a potem wszystko, co się na nim wydarzyło. Śledząc to, próbowałem znaleźć odpowiedź na pytania: Kto jest wykluczonym? Kto wyklucza? Czym jest wykluczenie?

Przed oczami przesuwały mi się banalne i stereotypowe obrazki wyrwane z historii świata: biblijny opis stworzenia, kolonializm, wojny, hedonizm, konsumpcjonizm, Kościół, a może raczej religie, które niszczą... O ile obraz tego, co było przed biblijnym stworzeniem świata, stanowił enigmatyczną, ale ciekawą narrację choreograficzną, o tyle później przyglądaliśmy się obrazkom bardziej teatralnym, które wielokrotnie na scenie czy na ekranie widzieliśmy, a popkultura je przemieliła. Można się zabawić w odczytywanie i deszyfrowanie użytych klisz, tylko po co? Nic z tego nie wynika, zresztą głos z offu podpowiada nam, co my, publiczność mamy myśleć.

Polski Teatr Tańca konsekwentnie odchodzi od teatru choreografa, czego można się było spodziewać po dyrektorce Iwonie Pasińskiej, która w 2013 roku zrealizowała remiks "Ostatnia niedziela// RE//MIX Conrad Drzewiecki". W teatrze kierowanym przez nią rządzą reżyserzy teatralni (tym razem Katarzyna Raduszyńska), a choreografowie (tym razem Artur Bieńkowski) tylko im służą. Stąd w spektaklach Polskiego Teatru Tańca ważniejsze od ruchu jest od trzech lat słowo.

Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby nie było ono tak banalne. Opowieść Pana Ziemi z offu jest dziwacznie rymowana (bliżej jej do księdza Baki niż do hip-hopu). Nie lepiej brzmią kwestie wypowiadane ze sceny. Nie bardzo mogę zrozumieć, czy słowo w tym spektaklu ma komentować konkretne sytuacje teatralne, popychać akcję sceniczną, czy tłumaczyć i wyjaśniać sekwencje choreograficzne, bo widz może je źle zrozumieć? Nie są to, moim zdaniem, komentarze. Niektóre fragmenty napędzają akcję, jednak w zdecydowanej większości publiczność dostaje tłumaczenia obrazów, które przesuwają się przed jej oczami. To jedyne wykluczenie, jakiego się dopatrzyłem: twórcy wykluczają możliwość, że widz potrafi samodzielnie odczytać i zinterpretować choreografię, ruch, obraz, dźwięk.



Stefan Drajewski
Ruch Muzyczny
10 czerwca 2019