Obraz kontrolny

38. Opolskie Konfrontacje Teatralne Klasyka Polska 2013: Mickiewicz. Dziady. Performance w reż. Pawła Wodzińskiego z Teatru Polskiego im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy

Performatywny stan rzeczywistości rodzący się pośród scenicznej przestrzeni urzeka swoim obrazem kontrolnym, w którym bez kozery, a co najistotniejsze, w pełnym uniesieniu przy braku głębszej emocji, rodzi nam współczesność rodem z ulicy jaką znamy dziś. Znieczulenie świata w wydaniu Pawła Wodzińskiego poddaje znane z codzienności rodzime obrzędy i zwyczaje gruntownej obróbce marazmu. Jest to przecież ulica pełna przedziwnych, mickiewiczowskich fantazmatów. W trakcie przedstawienia rodzi się silny podział na "my i oni". Zatem raz jesteśmy tymi, którzy stoją tu, gdzie kiedyś stało ZOMO, by w chwilę później zostać przerzuconym na drugą stronę barierki. Oto Polska dzieje się na scenie w całej rozciągłości swojej lichej współczesności. Druzgocącym, scenicznym faktem staje się obraz świadczący o tym, że ruchamy się nawzajem niezgorzej, niż za czasów, gdy powstawały mickiewiczowskie Dziady. Moim osobistym kłopotem, ciekawe czy jestem w tej opinii sam, pozostaje fakt ceny tego ruchania dosłownie i w przenośni. Kurestwo przestrzeni publicznej staniało dzisiaj do granic oczywistości, stanu tak głębokiego obłędu, w którym faktycznie staliśmy się scenicznymi zombie, które wciąż na nowo, i z wciąż coraz to większą mocą udowadniają publiczności typową polską stagnację mentalną z olbrzymim potencjałem do dalszej korozji. Jakże urzekającym jest ten stan!

Poprzez dzieje polskości, zmieniały się tylko rekwizyty, co doskonale widać na scenie, lecz w całej tej scenografii zachowane zostało meritum oczywistości. Potanieliśmy niepomiernie oddając za bezcen nasze rodzime wartości. Oto na widowni opolskiego teatru dramatycznego zasiadły wszystkie stany - od zubożałych po nuworyszy, ludzka prostota - najwspanialsza w swojej doskonałości pełnej najistotniejszych emocji oraz uczuć, po wyrachowanych intelektualistów, którzy wybierają milczenie, zamiast głośno wykrzykiwać bóle codziennego świata. Oto dzieje się msza święta podana przez aktorów Pawła Wodzińskiego, która nas wszystkich, jakeśmy różni w poglądach i obyczajach, zjednoczyła w jądrze istoty narodowej niemocy. Pięknie i w uniesieniu płyną ze sceny obrazy mickiewiczowskich egzorcyzmów w faktycznie bogatej duchem celebrze mszy świętej, gdzie współprzeżywamy mistykę cierpienia Pańskiego w swoistego rodzaju scenach przedstawionych przez aktorów na modłę Triduum Paschalnego. Jest w tym nuta prawdziwej herezji ale i świętości słowa, które jednoczy nas jako naród. W mszy Wodzińskiego jest miejsce dla każdego z nas i jest to piękne, wręcz zniewalające.

Potaniał polski kler, który takich mszy nie potrafi już odprawiać, a szkoda. Zdegenerował rozstając się z intelektem na rzecz przyziemności i tandety przekazu rodem ze ścierniska polskich pól. Kłuje po oczach i duszy ten swoistego rodzaju performance polskiego kościoła, który stawiając pomniki doczesności na poziomie mentalnej popkultury najniższych lotów, rozstał się z ideą głoszenia dobra dla samego dobra. Co odważniejsi duchowni wciąż stają się Gustawo - Konradami zakneblowanymi na rzecz i poprzez rzecz mentalnego ścierniska głównego mainstreamu zombicznego katolicyzmu.

Skorodowała polska elita polityczna rozmieniając się na wyścigi w błoto polskiej niemocy, fundując narodowi show spraw nieistotnych, tkwi niewzruszenie na balu u Senatora. Dotując na wszelkie sposoby dobra ziemskiego kościoła, szukając legitymizacji owego ścierniska ku pokrzepieniu polskiego baranka składanego krwawo na ołtarzu. Tak zwana elita polityczna wisi perwersyjnie uczepiona u pedalskich genitaliów, u kobiecej pochwy, zapatrzona w jej anatomiczne szczegóły ze swoistego rodzaju non possumus na decydowanie i branie odpowiedzialności za własne ciało. Elita, która ostatnimi czasy nie potrafi już skutecznie odróżnić podróżującej koleją pluskwy od karaczana. Po przeciwnej stronie sceny politycznej tkwią stare zombie lewicy. Wypalone i bez hartu ducha, które nie potrafiąc załatwić swoich ideałów raz a dobrze, zdają się tkwić w owym marazmie z braku pomysłów na samych siebie.

Oto naród, piękna pomarańcza na kiju do golfa, z mocą uderzona, przelatuje nad scenicznymi barierkami, rozbryzgując się na obrazie kontrolnym, gnijąc pośród ludu zbolałego w swojej niemocy ale ku jego uciesze. Tak, jesteśmy perwersyjni w swojej niemocy, bo o ile kiedyś w podobny sposób rozbryzgiwano nam na twarzy ziemniaki, teraz czynimy to sami sobie nieco droższym towarem - pomarańczami.

Konrad pokazany publiczności przez Pawła Wodzińskiego w swojej performatywnej wizji zdobywania władzy nad ludzkimi duszami jest dzisiaj podrostkiem w nowoczesnej fryzurze. Z papierosem, z ogniem na twarzy. Z protest songiem wykrzykiwanym do mikrofonu na dziwnym, popkulturowym koncercie nowoczesnej, polskiej tandety przejętej ze świata tak zwanego zachodu, co i rusz wzmacnianym głębokim pomrukiem muzycznego skowytu rozdzierającego wnętrzności widowni w drobne strzępy. Gdybyż było u nas więcej tak mądrze zbuntowanych postaci, które potrafiłyby wadząc się z narodowym szatanem, oczyścić chociażby stan polskiej edukacji, która idąc za trendami zachodu, serwuje młodzieży rozwodnienie mózgu w nieczytaniu literatury, kleptomańskiej testomanii wyrżniętej z oznak myślenia, popadającej w ramiona fanatycznego analfabetyzmu, już nawet nie wtórnego. Oto improwizacja skurwienia polskich uczelni idących w ilość pól kapuścianych głąbów z mgr przed nazwiskiem przeliczanych na polskie banknoty. Jestem pełen uznania i podziwu dla wszystkich profesorów polskich uczelni, którzy potrafią na ten stan rzeczy przymykać swoje oko, upowszechniając szerokim strumieniem taką formę edukacji, która prowadzi do intelektualnego nikąd.

W liturgii Pawła Wodzińskiego efemerydami przywołującymi polskość do porządku, pozostają cytaty z zachodnich podróżników, którzy potrafią z dystansu zracjonalizować sobie obraz polskiej rzeczywistości bez popadania w nasze prywatne misteria. W tym sensie przychodzi mi na myśl, że stan normalności przestrzeni publicznej bywa u nas szczytną anomalią, która jednoczy nas wokół danej sprawy jedynie w chwili zagrożenia. W dziadowskim, scenicznym obrzędzie, staję się świeżo narodzonym zombie, w jeszcze niewypłowiałym i nie do końca przegnitym ubraniu. Jestem postacią odradzającą się wciąż na nowo w swojej śmiertelności i niemocy przebrzmiałego istnienia. Staję się obrazem kontrolnym, na którym rozkwaszają mi pomarańcze w ostatnich promieniach dogasającego blasku księżyca, gdy misterium dobiega końca, a ja staję się upiorem napędzanym znieczulającymi rzeczywistość tabletkami. Z ręką w nocniku poszukuję intelektualnej prawicy politycznej, dogmatu jej intelektu, który potrafiłby zaorać polską lewicę na poziomie nieco wyższym od prezentowania pluskiew czy karaczanów na mównicy sejmowej. W bolesnej sraczce poszukuję niewychędożonej z myślenia lewicy oraz politycznego centrum. Polityków wszelkiej maści, którzy stojąc na własnych barykadach, potrafiliby udać się na Dziady w reż. Pawła Wodzińskiego i rozsądnie porozmawiać o bieżących polskich sprawach. Tej mszy nam wszystkim, doprawdy, bardzo potrzeba.



Mateusz Rossa
Tektura Opolska online
9 kwietnia 2013