Od poczekalni do poczekalni

W sobotę zakończył się VI Międzynarodowy Festiwal Teatralny "Dialog Wrocław". Może z tego Dialogowego spotkania we Wrocławiu powyciągam zbyt lokalne wnioski, ale proszę mi wybaczyć. Co zrobić, ja jestem stąd. Patrzę na teatr Europy przez perspektywę, dorobek i status quo dzisiejszych scen na Dolnym Śląsku. Bez kompleksów. To w końcu one są najlepsze w Polsce. Czyż nie? Może to grzech szowinisty, megalomania, a może ironia? Staram się patrzeć twórczo i obiektywnie. To ostatnie słowo proszę wziąć w nawias, bo nie ma takiego pojęcia w sztuce. Sztuka - z natury -jest ekstremalnie subiektywna

Teatr Polski, najwyraźniej oburzony na artystyczne wybory tegorocznego Dialogu, zrobił egoistyczny off-Dialog pod hasłem "Najlepsi na Dużej". Otwierała ów minikontrfestiwal Monika Pęcikiewicz swoim "Snem nocy letniej" - swoim, bo nie Szekspira. Jeśli ona jest najlepsza, to ja się nazywam biskup Koziobrodzki.

Czego nas nauczył europejski teatr zaimportowany do Wrocławia w dniach od 7 do 15 października 2001 roku przez Krystynę Meissner? Odpowiadając sobie jednym słowem, mógłbym napisać: właściwie - niczego. To nie jest jednak do końca prawda. Na pewno europejski teatr jest w stadium poczekalni. Nic ważnego w nim się nie dzieje. Siłą rzeczy chyba zacznę od dwóch "Poczekalni" Krystiana Lupy. Nieprzypadkowo. Zderzenie i pojedynek tych dwóch "Poczekalni" - wrocławskiej i lozańskiej - skończył się kompletną polską porażką. Wrocławska nie była pokazywana nawet na kontr-Dialogu Teatru Polskiego.

Byłem przekonany, że przeżyję kolejny zawód Wielkim Lupą, który powoli umiera jako twórca oryginalny. Jadąc do telewizyjnego studia na "Poczekalnię" znad Jeziora Genewskiego, byłem przekonany, że przeżyję kolejny zawód Wielkim Lupą, który powoli umiera jako twórca oryginalny. Coraz mniej (poza oczywistościami) ma do powiedzenia. Coraz częściej się powiela. Oglądam jego spektakle od reżyserskiego debiutu w Jeleniej Górze w latach 70. W "Poczekalni" Theatre Vidy-Lausanne Lupa oparł się na powieści Szweda Larsa Norena "Krąg personalny 3.1" i to był bardziej szczęśliwy wybór niż klejenie aktorskich improwizacji w "Poczekalni.o" we Wrocławiu. Ta druga twórcza droga to niestety ślepy zaułek. Widać w nim tylko miałkość myślenia i teatralną mizerię. Nie będę się znęcał.

Przeciwstawię tej próbie trzy spektakle nijak nowatorskie, ale rzetelnie skonstruowane, zagrane i oparte na dobrej literaturze. Pierwszy to "Płaszcz" Gogola chilijskiego Teatro Milagos, nad którym przez dwa lata pracowały cztery dziewczyny. To spektakl lalkowy, tylko w skromnym sensie przypominający rozbuchane lalki nieżyjącej Jadzi Mydlarskiej-Kowal w legendarnym tryptyku o władzy Wrocławskiego Teatru Lalek w reżyserii zapominanego we Wrocławiu Wiesława Hejny. Chciałbym go przypomnieć. Chilijski "Płaszcz" ze wspaniałą, perfekcyjną animacją był pochwałą rzetelności w teatrze. Podobnie jak dwa polskie spektakle: znakomita adaptacja "Braci Karamazow" Dostojewskiego lubelskiego Teatru Provisorium i "Białe małżeństwo" Różewicza gospodarzy, czyli Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Tak to wynika z festiwalowego szyku.

Więcej się spodziewałem po rumuńskim "20/20" odkrywanej przez Europę Gianiny Carbunariu, który wcale nie był lepszy od "10.04" wrocławskiego teatru Ad Spectatores. Oba posługiwały się autentycznymi relacjami z dramatycznych wydarzeń. Rumuńsko-węgierska ekipa opowiadała o zamieszkach na tle etnicznym w Targu-Mures, a wrocławianie, który nie trafili do festiwalowego programu, o smoleńskiej katastrofie. Teatr dokumentalny to zdecydowanie nie moja teatralna bajka w takiej formie. Znacznie lepiej, bo z większą uniwersalnością, pokazał swoje, też polityczne problemy słoweński teatr z Lubiany w spektaklu "Przeklęty niech będzie zdrajca ojczyzny". Z naszej strony mógłby się zmierzyć z "Utworem o Matce Ojczyźnie" Keff z Teatru Polskiego w powściągliwej reżyserii Jana Klaty. Myślę, że ten pojedynek w moich impresjach wygrałby zdecydowanie Klata. Gdyby do niego doszło na Dialogu.

Przyjemność wielką sprawił mi węgierski teatr Maladype z Budapesztu, bo przywołał wspomnienia teatralnych zabaw z czasów studenckich i kontrkultury przełomu lat 60. i 70. ubiegłego wieku. Fantastyczna aktorska sprawność, wyobraźnia bawiąca się romantyczną historią "Leonce i Leny" Buchnera. Mało kto z takim wdziękiem bawi się dziś w teatr.

Co we mnie zostanie po tym festiwalu? Na pierwszym miejscu intelektualnie prowokujący Romeo Castellucci ze spektaklem "O twarzy. Wizerunek Syna Boga" [na zdjęciu], który krytycy w Europie nazywali Golgotą starości. Myślę, że jest w tym prostym jak konstrukcja cepa przedstawieniu wspaniały, porywający wiersz z pytaniem o wiarę. Tę naszą siermiężno-katolicką też. To właściwie jedyny spektakl, o którym teraz myślę.

Starości w zupełnie inny sposób i może nawet bardziej poetycki dotknął "Zamek Zisa. Tancerze" Emmy Dante. Był aktorskim popisem, ale też miał piękne przesłanie. Jako kroczący już prostą drogą w stronę starości potrafię je docenić. Spektakl nakarmił mnie dobrą energią.

Najbardziej rozczarował mnie mój faworyt przed festiwalem, Ivo van Hove "Rosjanami" wg Czechowa. Mając w pamięci "Tragedie rzymskie", które były największym wydarzeniem poprzedniego festiwalu, holenderski wizjoner jakby się cofnął o kilkanaście lat. Trudno zrozumieć olbrzymią dekorację, którą zmontował, bo nawet nie pretenduje do miana artystycznej scenografii. Sprawdzili się tylko aktorzy.

Pięknym zwieńczeniem Dialogu 2011 była belgijska "Gardenia" pozwalająca zachować wiarę w magię teatru i w to, że starość nie musi być życiem w zapomnieniu.



Krzysztof Kucharski
POLSKA Gazeta Wrocławska
19 października 2011