Od reżysera

„Łaskawość Tytusa", ostatnia opera Mozarta, to dzieło fascynujące i tajemnicze. Pobrzmiewają w nim nie tylko wątki z dotychczasowych arcydzieł kompozytora, ale i frazy, które wyprzedzają epokę i zapowiadają takie przełomowe dokonania, jak „Fidelio" Beethovena. Ta właśnie opera była jednym z pierwszych moich doświadczeń reżyserskich, a teraz, po 35 latach „Łaskawość Tytusa" wydaje się jednym z ostatnich.

Tak widzę miejsce tej inscenizacji w mojej pracy. Doszedłem w niej do punktu, gdzie utwierdziłem się w przekonaniu, że w świecie sztuki nie ma większego zadania, niż osiągnięcie jedności pomiędzy żywym artystą na scenie, a muzyką. Uczestniczenie na żywo w tej jedności dostarcza rozkoszy nieporównywalnej z innymi doznaniami estetycznymi. Staram się więc w moich ostatnich inscenizacjach zredukować do minimum wszystko, co jest filtrem pomiędzy żywym człowiekiem, wyrażającym się poprzez muzykę śpiewem i tańcem, a widzem i słuchaczem w jednej osobie, który ma szansę w swojej wrażliwej wyobraźni dokonać syntezy tego, co widzi i tego, co słyszy.

Blichtr operowego świata, pełnego nagromadzonych jak na torcie warstw gustu różnych epok, snobizmu napuszonych gwiazd, używających w śpiewie głosu, a w tańcu sprawności cielesnej w sposób cyrkowy, kategorycznie odrzucamy. To bagaż imponujący prostakom, ale niegodny artystów, którzy krążą wokół sacrum, jakim jest wysoka muzyka. To jej trzeba umożliwić dotarcie do serca poszczególnego widza. Może on wtedy przenieść się w świat nierealny, gdzie prawdy moralne i tragedia ludzkiego losu objawiają się z taką niezwykłą siłą, że powstaje szansa oczyszczenia duszy i dokonania w swoim życiu przemiany na lepsze.

„Łaskawość Tytusa" jest opowieścią o tyranie, który wydaje się być nieskończenie dobry i oddany swoim podwładnym. Fascynuje mnie, skąd bierze się przekonanie, że można, dysponując władzą absolutną i będąc panem życia i śmierci, zachować dobro w sobie i rezygnację z naturalnej potrzeby uwielbienia przez wszystkich, których życie zależy od kaprysu władcy. Jak można zapomnieć o potrzebie okrucieństwa u kogoś, kto czuje się bezkarny wobec słabszych. Ten spektakl jest ironiczną interpretacją, w której moje przekonanie, że tyran zawsze jest wcieleniem zła, zostało ukryte za elegancją wydarzeń, tak inną od tego, co serwuje nam świat współczesny. Ale przecież to muzyka Mozarta jest właśnie taką elegancką konstrukcją, w której zakamarkach kryje się rozpacz z powodu nieuchronnej klęski dobra wobec prostej przemocy i bezradność wobec kruchości ludzkiego życia, oraz nadziei, że ma ono sens. 



Marek Weiss
Materiał Opery
9 lutego 2018
Portrety
Marek Weiss