Oddanie nocy

Janusz Wiśniewski i jego galeria osobliwości - tak mogłaby brzmieć (po raz kolejny) zapowiedź spektaklu. Co oczywiście byłoby dość niesprawiedliwym spłyceniem dorobku artysty; prócz pietyzmu w cyzelowaniu specyficznej formy, twórczość Wiśniewskiego charakteryzuje wszakże głębokie zainteresowanie metafizyką. "Dziewice i mężatki", będące adaptacją Molierowskich "Uczonych białogłów", zawierają większość znanych nam estetycznych sygnatur twórcy - dynamiczne korowody aktorów, grę z konwencją tableaux vivants, inkrustowanie bazowego tekstu rozmaitymi - mniej lub bardziej znanymi - cytatami. Tym razem memento zasadza swe sidła gdzieś na gruncie dowcipu.

Postacie ulegają przeskalowaniu do kilku atrybutów: kodu choreograficznego czy gestycznego, charakterystycznego wyglądu, określonego zestawu reakcji. Są zatem figurami ograniczonymi do swoistego schematu, choć z drugiej strony tworzą dynamiczne konstelacje jako ciało zbiorowe. Trudno upatrywać w tej praktyce znamion psychologizmu. Uwiedzenie widza wysmakowanym aspektem formalnym niesie jednak ze sobą pewne ryzyko. Choć analiza indywidualnych motywacji traci na znaczeniu, nie wolno popadać w pułapkę klasyfikowania Wiśniewskiego jako twórcy efekciarskiego, żonglującego konwencjami dla czystej estetycznej uciechy. Zbyt niepokojąco dźwięczy dzwoneczek metafizyki.

Dlatego w "Dziewicach i mężatkach" mamy szansę ujrzeć drugą stronę Molierowskich atłasów. Spektakl nie jest wtórną próbą ogrania szablonu komedii salonowej, choć mimo wszystko metafizyka stanowi jedynie suplement do rozsnutej intrygi. W takim kontekście kluczową postacią staje się Służący - nazywany w programie per Śmiercią - sprawujący pieczę nad grupą uczniów-biesiątek. W trakcie intermediów mali żacy, odziani w kostiumy odpowiadające strojom dorosłych aktorów, pilnie notują słowa płynące z ust mentora. Do jakich wniosków prowadzi owo przysposobienie? Czyżby salonowe flirty mogły okazać się sprawą ostateczną? Czy obcujemy zatem z krytyczną konfrontacją motywów wanitatywnych z panoptikum ludzkich spraw, przywar, śmiesznostek, jałowych knowań?

Scenografię stanowi kilka mebli: szafy, stolik, kanapa, a także usytuowane naprzeciwko siebie wyjścia, oświetlone lampkami niczym lustra w teatralnej garderobie. Drzwi znajdują się również w środkowej części tylnej ściany. Trudno przyrównać ten anturaż do szlacheckiej sadyby rodem z dramatów Moliera. I słusznie; "Dziewice i mężatki" stanowią stylistyczny amalgamat, odwołujący się do co najmniej dwóch różnych epok. Kostiumy oraz fryzury aktorek są wyraźnym nawiązaniem do awangardy lat dwudziestych i trzydziestych. Najbardziej jaskrawym przykładem jest charakteryzacja Magdaleny Schejbal jako Belizy. Wygląd aktorki stanowi dosłowne nawiązanie do płótna Otto Dixa, przedstawiającego Sylvię von Harden. To motyw znany z radomskiego "Dybuka", w którym przewijał się pochód postaci stylizowanych na postać niemieckiej intelektualistki. O ile w przypadku radomskiej realizacji ów kulturowy cytat mógł wzbudzać konsternację, o tyle w tym przypadku ma pełne estetyczne uzasadnienie. Postać obracającej się w kręgach bohemy dziennikarki wpisuje się w kontekst opowieści. Wszak w stołecznej inscenizacji mamy do czynienia z salonikiem literackim prowadzonym przez znudzone domowym kieratem damy. Drugą z konstytutywnych dla spektaklu poetyk jest gotycyzm czy czarny romantyzm. I chyba warto zaryzykować stwierdzenie, że Molier Wiśniewskiego to przede wszystkim "Molier" podszyty aurą tajemniczości, grozy, osadzony w świecie niestabilnych granic między rzeczywistością a fantasmagorią. Niektóre elementy przedstawienia sprawiają wrażenie żywcem wyjętych z prozy Edgara Allana Poego czy E.T.A. Hoffmanna.

Dlatego Chryzal Mariana Opanii (najlepszy, obok Ewy Telegi, aktor spektaklu) nasuwa skojarzenie z demonicznym szalonym naukowcem, niefrasobliwie operującym materiałami wybuchowymi. Oczami wyobraźni można zwizualizować go w laboratorium wśród dymiących kolb i retort, choć w istocie jest nikim więcej niż utracjuszem, wypijającym duszkiem dzbany wina i cieszącym wzrok wdziękami czarnoskórej służącej. Kolejny istotny aspekt stanowi niespełniona miłość. Zagrana przez Katarzynę Ucherską Henrietta to nieszczęśliwa, acz naiwna kochanka niszczona przez wampiryczną relację z Klitandrem. Wcielająca się we wspomnianego amanta Małgorzata Mikołajczak tworzy frapującą kreację. Zastanawiam się nad zasadnością sytuowania tej roli w kategorii androgynizmu; w każdym razie nie jest to adrogynia spod znaku Tildy Swinton. Mikołajczak, mimo kamiennej mimiki i męskiego fraku, jest - paradoksalnie - niesłychanie kobieca. Płynne, wręcz wężowe ruchy, gesty, które pozornie niewiele znaczą, czynią z Klitandra postać erotyczną i pociągającą, niezależnie od faktycznej płci biologicznej. Ów magnetyzm oddziałuje na tyle silnie, by wykluczyć w przedbiegach gotyckiego poetę Trysotyna jako pretendenta do roli Henrietty.

Siostrzaną stroną pożądania jest śmierć. Po raz kolejny obcujemy z tematami faworyzowanymi przez gotycystów. Dlatego grający Służącego Łapiński wyglądem przypomina bezimienny twór doktora Frankensteina z kanonicznej powieści Mary Shelley. To właśnie z ust monstrum padają gnomiczne, pozornie oderwane od dramaturgicznej konstrukcji sentencje oraz bardziej rozbudowane cytaty, jak choćby utwór Jana Andrzeja Morsztyna "Pszczoła w bursztynie". Z drugiej strony mamy pana domu, Chryzala, z nalaną, zielonkawą twarzą. Nie bez przyczyny największy obłudnik i manipulant reprezentuje najwyższy stopień zepsucia czy nawet rozkładu. Opętany gorączką konsumpcji gospodarz już za życia zostaje owionięty trupim miazmatem. Równie groteskowo przedstawia się kreacja Doroty Nowakowskiej jako Marcyny, egzotycznej służącej reprezentującej zwierzęcą jurność, pożądanie, krzepki erotyzm. Twarz bezładnie umazana ciemnym barwnikiem i eksponująca wdzięki suknia stoi w jaskrawej kontrze do uładzonej aparycji reszty mieszkanek. Fundamentalnym tematem inscenizacji staje się konflikt podsycanych przez literaturę wyobrażeń o miłości z jej faktycznym obrazem. Dlatego "uczone białogłowy", niezależnie od statusu matrymonialnego, z lubością oddają się dyskusjom nad wyrafinowanymi strofami. Pragnienie uczucia, choćby i destrukcyjnego, odurza niczym opium. Zmysłowe i intelektualne upojenie kryje w sobie jednak społeczny wymiar problematyki spektaklu. Finał zasadza się przecież na zakładzie zawartym między małżonkami, Chryzalem i Filamintą. Zgrabna fiszbina farsy przykrywa małżeński kontrakt, którego przedmiotem staje się Henrietta. Rosnące napięcie zostaje przełamane przez absurdalną wstawkę - Trysotyn gubi szklane oko. Chwilowy chaos pozwala na zignorowanie dylematu najmłodszej córki Chryzala.

Molier pozbawiony pouczającego śmiechu jest jak pusta tykwa; nie warto w ogóle poświęcać mu czasu. W przypadku "Dziewic i mężatek" - spektaklu krótkiego, bo niewiele ponadgodzinnego - elementy stricte komediowe pojawiają się dopiero pod koniec realizacji. A jednak nie można zaprzeczyć, że taka interpretacja Moliera ma jednak swój urok. I choć śmiejemy się z małżeńskich scysji przypominających jarmarczną pyskówkę, to finał przynosi przewrotną konkluzję. W umyśle rozbrzmiewają słowa Służącego: "Noc jest nieprzyjaciółką ludzi". Przed bohaterami rozpościerają się wertepy niejasnych perspektyw. A gdyby tak odrzucić polor, otworzyć wrota ciemności, ugościć noc wraz z jej niebezpiecznymi (erotycznymi!) fantazjami? Widzowi proponuje się jedynie szkic. Kolory i kształty podpowie dryf wyobraźni.



Agata Tomasiewicz
Teatr dla Was
30 stycznia 2016