Odmieniec w czasach niepokoju

"Do komina Murzyna! Murzyna!" jest spektaklem nietypowym, zanurzonym w realiach Niemiec przed i w trakcie II wojny światowej, opisującym je z mało znanej w Polsce perspektywy. Nowa premiera Teatru Wybrzeże funkcjonuje jednak bardziej jako intrygujący, teatralno-filmowy obrazek z przeszłości niż przestroga przed systemem totalitarnym.

W ostatnich latach reżyser Zbigniew Brzoza coraz częściej w swoich spektaklach zaglądał do historii. W "Sprawie operacyjnego rozpoznania" Teatru Wybrzeże (2011) przybliżał historię solidarnościowego Ruchu Wolność i Pokój, zaś w "Obwodzie głowy" Teatru Nowego w Poznaniu (2014) przyglądał się losom dzieci odebranych polskim rodzicom i wywiezionych do III Rzeszy, gdzie poddawano je germanizacji i przekazywano do adopcji niemieckim rodzinom. W jednym i drugim spektaklu aktorzy wspomagani są scenami filmowymi, czasem łączonymi z ich działaniami na scenie.

Tak też jest w "Do komina Murzyna! Murzyna" - spektaklu, który przybliża nam sytuację obywateli Niemiec w latach 30. XX wieku. Wszyscy oni szybko zostali postawieni wobec konieczności opowiedzenia się "za" lub "przeciw" hitlerowskim władzom, ponosząc oczywiście pełne konsekwencje tej decyzji. Co więcej, część z nich, jak Hans - jeden z dwóch głównych bohaterów spektaklu - od razu znaleźli się poza nawiasem, nie przystając do "nowych czasów" i klarownych podziałów.

Hans (grany przez chłopca Patryka Makowskiego i aktora Piotra Chysa) to ciemnoskóry chłopak, owoc związku Niemki i liberyjskiego emigranta, z przekonania zapalony wyznawca Hitlera, marzący o przynależności do Hitlerjugend i akceptacji ze strony kolegów. Znajduje obrońcę w osobie szkolnej nauczycielki i cieszy się sympatią oficera gestapo, ojca swojego najlepszego przyjaciela, w domu którego traktowany jest normalnie. Lubi go również aparatczyk i donosiciel Franz, prywatnie partner matki Hansa. Jednak dobre chęci nie wystarczą, żeby dostać się do gimnazjum albo móc służyć w formacjach Adolfa Hitlera. Dyskwalifikuje go kolor skóry.

Pochodzenie dyskwalifikuje również Victora (Michał Kowalski), Żyda i działacza opozycji, drugiego z głównych bohaterów spektaklu. Przez swój rodowód poddawany jest on upokarzającej tresurze (scena ustąpienia miejsca w metrze) czy torturom przesłuchań, zaś po wyjściu na wolność staje się zakładnikiem okrutnej zemsty aparatu władzy, o czym aktor informuje w przejmującym monologu. Mieszańcem wyrzuconym poza nawias społeczeństwa jest też jego córka Greta (Katarzyna Dałek), żyjąca z piętnem "Żydówki".

Całość reżyser zamyka w ascetycznej, niemal pozbawionej rekwizytów przestrzeni (minimalistyczna, bardzo sugestywna scenografia Wojciecha Żogały). Od pierwszej chwili, gdy Hans wyłania się z masce przeciwgazowej z "włazu schronu" (unosząc klapę zapadni), towarzyszy nam szereg skojarzeń z wojenną rzeczywistością. Większość scen wykorzystuje system zapadni do "pojawiania się" i "znikania" aktorów w kolejnych epizodach. Rozpoznajemy też atrybuty wysiedleńców - walizki oraz ubrania czy buty "po kimś". Zgrabnie wkomponowano również kostiumy z czasów międzywojnia (autorstwa Katarzyny Adamczyk).

Aktorów często wspomagają projekcje wideo, pomyślane nie jako tło czy uzupełnienie sceny, a integralna część konstrukcji poszczególnych scen (zdjęcia i montaż Sławomir Kalwinek). Reżyser używa projekcji do konstruowania scen, łącząc działania aktorów na scenie z projekcją. Czasem decyduje się nawet powtórzyć wypowiedzi z materiału wideo przez aktora na scenie (rozmowa Franza z Victorem i jego pomocnikiem w fabryce), kiedy indziej korzysta z ujęć, których kontynuację widzimy później na scenie (spotkanie Hansa i Grety). Część z scen obserwujemy tylko w formie projekcji, bez udziału aktorów w planie żywym. Połączenie filmu i teatru udaje się przeprowadzić dość płynnie, jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że projekcji jest zbyt dużo, a spektakl zyskałby na większej teatralizacji.

Całość przez reżysera i dramaturga (Michał Kurkowski) pomyślana jest jako składający się z kilkudziesięciu przeważnie krótkich, epizodycznych scen obraz niemieckiego społeczeństwa w czasach nazistowskiego systemu totalitarnego. Funkcjonuje on jak fale ma wodzie, zataczając coraz szersze kręgi i rewolucjonizując życie niemieckich obywateli, żyjących w poczuciu stałego zagrożenia.

Chociaż obaj główni bohaterzy przebywają na scenie znacznie dłużej niż wszyscy pozostali, to zarówno grający Hansa Piotr Chys (sprawy w roli narratora), jak i Michał Kowalski w roli Victora, wypadają poprawnie, jednak nie tworzą kreacji zapadających w pamięć. Szczególnie Kowalski na scenie jest zgaszony, pozbawiony mocy, z jaką ten aktor potrafi przyciągać uwagę widzów bez względu na wielkość roli. Tym razem nawet we wstrząsającym w swojej wymowie ostatnim monologu Victora, wypada mało przekonująco, gdy z wysiłkiem wyrzuca z siebie kolejne słowa.

Najbardziej wyraziści są bohaterowie epizodów. Pierwsze skrzypce gra Katarzyna Dałek, wyposażając Gretę w całą paletę emocji, wybijając dramat swojej bohaterki na plan pierwszy. Piotr Biedroń świetnie gra odrażającego Działacza Gestapo zredukowanymi do minimum środkami, głównie postawą i wyrazem twarzy w kapitalnej scenie przesłuchania Franza. Bardzo dobrze w roli Nauczycielki prezentuje się Dorota Androsz, która ciepło i opiekuńczość łączy z naiwnym buntem wobec nazizmu. Zimny i cyniczny jest dyrektor Wriede w wykonaniu Piotra Witkowskiego. Z kolei Grzegorz Gzyl z wyczuciem gra bohatera pełnego dwuznaczności, dobrych chęci, lęku i zwyczajnej ludzkiej słabości. Poczciwego, a zarazem bezwolnego niczym marionetka w cudzych rękach.

Reżyser uzupełnia zestaw aktorów o trójkę chłopców, z których każdy ma rolę niemą (z offu słyszymy ich nagrane wcześniej kwestie). Największą z nich ma grający Młodego Hansa i towarzyszący przez długi czas swojemu dorosłemu odpowiednikowi na scenie Patryk Makowski. Wraz z pozostałymi (oprócz Makowskiego również Piotr Burdzel i Bartosz Dwojakowski) z powierzonych zadań wywiązuje się bez zarzutu.

Spektakl, pomimo wielu płynnie następujących po sobie scen filmowo-teatralnych, miewa braki dramaturgiczne. Jego scenariusz zbudowano głównie ze wspomnień Victora Klemperera i Hansa-Jurgena Massaquoi i przypomina on raczej scenariusz filmowy niż teatralny. Wpisują się w to długie momenty ciszy, zredukowana do minimum warstwa muzyczna (również sprawiająca wrażenie filmowej), statyczne, niemal filmowe kadry, pauzy i ciężka do zniesienia, gęsta atmosfera wypranych z emocji zdarzeń. Warto jednak skupić się na samej opowieści, pełnej oddanych z wielką starannością detali i ożywionej od czasu do czasu dynamicznymi scenami, np. świetną sceną swingu (w choreografii Wioli Fiuk) czy grą w koszykówkę.

Zbigniew Brzoza zapowiadał, że "Do komina Murzyna! Murzyna!" ma być swojego rodzaju memento, przestrogą przed czasami totalitarnymi, które według niego mogą wrócić. Jednak w spektaklu nie znajdziemy (i słusznie) żadnych uwspółcześnień. Nie ma w nim również pomostu pomiędzy przeszłością i teraźniejszością, a nawet śladu tropu, który mógłby naprowadzić widza na taką interpretację. Intencje reżysera nie mają więc bezpośredniego przełożenia na spektakl, który zamyka się w ciekawej, choć dla niektórych kontrowersyjnej, wiwisekcji niemieckiego społeczeństwa lat 30. ubiegłego wieku i losów niemieckich ofiar nazizmu.



Łukasz Rudziński
www.trojmiasto.pl
11 listopada 2017