Odróżniać dobro od zła
Radość i szczęście mnie przepełniają, bo można w dzisiejszych czasach pójść do stołecznego teatru i obejrzeć świetnie zrobioną klasykę! Mowa o sofoklesowej „Antygonie", aktualnym od dwóch i pół tysiąca lat arcydziele dramatu greckiego. Tę uniwersalną historię tragicznych wyborów można doskonale przenieść na grunt każdego kraju i epoki, tak jak zrobił to właśnie Piotr Kurzawa w Teatrze Polskim. A zrobił pięknie, spójnie, mądrze i ciepło.Uniwersalna historia to taka, która odnosi się do każdego, każdego dotyczy i dotyka. Któż bowiem ucieknie od pytań o dobro i zło? Czasem wydaje się, jakoby moralność była względna: czasem czarno-biała, często w odcieniach szarości, wszystko zależy od sytuacji, od kontekstu, trzeba zrozumieć każdego... Ale prędzej czy później pojawią się w życiu rozstaje, na których trzeba będzie pójść jedną z dwóch dróg, opowiedzieć się po jednej z dwóch stron. Czy decyzją będzie działanie czy brak działania – to bez znaczenia. Zero albo jeden. I nikt nigdy nie usprawiedliwi złego wyboru; ani trudną historią rodzinną, ani obowiązującym prawem, ani żadną inną okolicznością, bo jedynym prawdziwym probierzem pozostaje ludzkie sumienie.
Sofokles napisał swe dzieło czterysta czterdzieści lat przed Chrystusem, a historię oparł na micie przeklętego rodu Labdakidów. Labdakos był królem potężnych Teb, miasta o siedmiu bramach, gdzie urodzili się Dionizos i Herakles. Gdy syn Labdakosa, król dumnych Tebańczyków, usłyszał przepowiednię, że jego syn przyczyni się do zguby królestwa, kazał dziecko okaleczyć i porzucić w górach. Edyp, bo o nim mowa, jednak ocalał, i – jak to w greckiej mitologii – , wypełnił przepowiednię: wrócił do miasta, trochę niechcący zabił swego ojca, po drodze odgadł zagadki Sfinksa i jeszcze bardziej niechcący ożenił się z własną matką. Dorobili się czwórki dzieci, ale prawda o ojcobójstwie i kazirodztwie wyszła na jaw, bo prawda ma nad nami tę przewagę, że ma nieskończoną ilość czasu, i w końcu zawsze wychodzi. Edyp na tę okoliczność wyłupił sobie oczy i udał się na wygnanie, jego żona-matka powiesiła się na sznurze, a czworo dzieci zostało w pałacu pod władzą nowego króla Teb, wuja Kreona. Oczywiście dwaj bracia skoczyli sobie natychmiast do gardeł o władzę, i obaj w walce polegli, ale jeden był bratem w obrębie murów, a drugi wyjechał i spoza murów najechał, w związku z czym jeden zginął jako bohater, a drugi – jako zdrajca.
Tutaj na scenę wkracza Antygona, a właściwie Antygona i Ismena wkraczają razem, jako dwie różne od siebie jak dzień i noc siostry. Kreon zakazał zdrajcy grzebać, Antygona sprzeciwiła się zakazowi, Ismena nie umiała jej w siostrzaństwie kroku dotrzymać. Historia nie wymaga dalszego przytaczania. Słowa Sofoklesa zawierają porażającą głębię obserwacji dramatów rozgrywających się na każdym międzyludzkim i introspektywnym poziomie.
Tu wielka pochwała należy się Anotoniemu Liberze, synowi filologów klasycznych, który przełożył grecki dramat na polszczyznę współczesną, prosto i prozaicznie brzmiącą, i tym bardziej wrażenie robiącą. Nie ma w niej (na szczęście!) modnych wulgaryzmów, nie ma rymów ani nawet rytmu – jest treść.
Antygona jest najmłodsza z czwórki rodzeństwa i jest typową młodszą siostrą – nad wiek dojrzała, samodzielna, żądna atencji, knąbrna i niezależna, uważna i przyzwyczajona do tego, że może nie mieć racji, ale gdy ją ma – jest uparta jak sto diabłów, aż po samą śmierć. Według niektórych wersji mitu udała się nawet z ojcem Edypem na wygnanie i to ona go pogrzebała. Ona też pogrzebała własną matkę, która była jednocześnie jej babką – ileż cierpienia! Jak mogłaby nie oddać ostatniej posługi bratu, którego szczątki rozwlekały po polu psy i sępy?
Tragiczny konflikt między nią a bardziej spolegliwą i tkwiącą w ryzach etykiety Ismeną został przedstawiony przez Piotra Kurzawę w ujmująco ciepły, wzruszający sposób. Antygona jest wściekła na starszą siostrę, wręcz nią pogardza, a jednocześnie rozpaczliwie jej potrzebuje i prawdziwie kocha. Ismena nigdy nie przekroczy pewnych granic, ale przekracza siebie i robi dla siostry wszystko, na co ją stać – z siostrzanej miłości.
Obie aktorki – Bernadetta Statkiewicz jako Antygona oraz Dorota Bzdyla jako Ismena – były niezwykle przekonujące w tej niemożliwej do pogodzenia relacji. Mam wrażenie, że reżyserowi bardzo zależało na przedstawieniu pogłębionych i powikłanych więzi rodzinnych: nie tylko odwiecznego konfliktu między wierną sobie siostrzenicą-Antygoną a bezdusznym wujem-Kreonem, ale i na pokazaniu trudów bycia siostrą, ojcem, synem, żoną...
Statkiewicz w tytułowej roli była pełna wyrazu, pełna ognia. Ta piękna młoda kobieta ma prawdziwie teatralną twarz – una faccia da teatro, jak mawiają Włosi: wysokie i szerokie czoło, wyraźnie zarysowane szczęki, wydatne usta i brwi. Zdecydowanie i zaciętość w ruchach Antygony gotowej na wszystko aktorka potrafiła także przełamać Antygoną przez chwilę kruchą i miękką, opłakującą niespełnione życie w pełnym namiętności monologu.
Genialnym Hajmonem był Krzysztof Kwiatkowski – aktor doskonale włada ciałem, grał nawet samą sylwetką; ma nienaganną emisję głosu, a w scenie kłótni z ojcem wykazał się takim żarem, taką pasją i uniesieniem, że prawie przyćmił świetnego Kreona! Widzowie wręcz czuli, czym jest konflikt pokoleń, i rozumieli, dlaczego dzieci uciekają z domu i robią sobie krzywdę...
Kreonem był Szymon Kuśmider. Wspaniałe warunki głosowe, perfekcyjne prowadzenie postaci: od głuchego na wszystko, pełnego pychy furiata po męża boleści, samotnego i złamanego cierpieniem. To on jest Hiobem w przedstawieniu, gdzie Antygona przed śmiercią wspomina skamieniałą z bólu Niobe – chronologicznie wcześniejszą w mitach greckich od jej męskiego odpowiednika w świętych księgach żydowskich.
Tomasz Błasiak bardzo przekonująco zagrał płomiennego Posłańca, a Dominik Łoś zaangażowanego Koryfeusza. Ciekawie poprowadzono chór, grający dyskretnymi, posuwistymi ruchami i gestami. Jako troszczący się tylko o własną skórę Strażnik wystąpił Paweł Krucz, a w złowieszczącego Tejrezjasza wcielił się Henryk Niebudek. Zaś scena niemej rozpaczy i przywoływania się do porządku w wykonaniu Elizy Borowskiej jako Eurydyki była absolutnie genialna!
Przedstawieniu towarzyszyła przepiękna, prosta i spójna scenografia autorstwa Małgorzaty Pietraś. Jednak niektóre rozwiązania kostiumowe zastosowane przez tę samą artystkę były dla mnie zaskoczeniem, jednym z dwóch minusów przedstawienia. Drugim była, niestety, emisja głosu aktorów. Jest to problem, który z ogromną przykrością poruszam co jakiś czas w recenzjach, mając nadzieję na zmiany w tym obszarze – my, widzowie, ulegamy nieodpartemu wrażeniu, że coś jest nie tak na poziomie formacji aktorów, zwłaszcza młodszego pokolenia, bo często po prostu ich nie słychać lub, co gorsza, słychać ich błędy. Na szczęście są też chlubne wyjątki.
Na koniec wisienka na torcie, którą okazały się dopełniające scenografii światła reżyserowane przez Jarosława Wardaszkę oraz delikatna, sugestywna muzyka autorstwa Pawła Szamburskiego. Dziękuję wszystkich twórcom i obsadzie.
Dzięki wam mogłam zanurzyć się w prawdziwy teatr.
Agnieszka Kledzik
Dziennik Teatralny Warszawa
7 października 2023