Odrzucony przeszczep

Och, jak jest pięknie. Na dużej scenie Teatru Narodowego Magdalena Maciejewska mogła wreszcie wykreować scenografię z oddechem. Zmieściły się tu i wielki stół, i dwa tapczany, i kanapa, i szklana klatka dla Renfielda. "Zmieściły" to mało powiedziane - w wielkiej przestrzeni sprzęty wydają się małe, nieważne, zagubione. Tworzy to klimat melancholii, pustki i oczekiwania, którym spowity jest spektakl. Ba, można rzec nawet, że się w nim tarza

Powiewają firanki, mgła zasnuwa scenę, wyrastają z niej kwiaty, zmieniają się pory dnia i nocy, mistrzowsko ustawione przez Jacqueline Sobiszewski światła pracują pełną parą, dodając scenografii i przedstawieniu znaczeń, urody, melancholii, grozy i czego tam jeszcze chciał Jarzyna. To piękno balansuje na granicy kiczu i często ją przekracza – ale to kicz uładzony, grzeczny, nie taki, który by odważnie przekraczał czy podważał kanony estetyczne, jak choćby w Draculi Coppoli. To byłoby coś.

Po półgodzinie oglądania tych pięknych obrazów nabieramy podejrzenia, że tak będzie do końca. Co więcej, że chodzi jedynie o to. O wykreowanie atmosfery melancholii i bolesnego piękna. Jarzyna świetnie to potrafi robić, z graniczącą z kuglarstwem sprawnością. Tę sprawność można było podziwiać w T.E.O.R.E.M.A.C.I.E, spektaklu, którego swego rodzaju kontynuacją jest Nosferatu. Tam rodzina fabrykanta czekała na tajemniczego Gościa, tutaj grupa znajomych czeka na gościa jeszcze bardziej tajemniczego. Na wampira.
I tu problem. Jarzyna oparł się na powieści Stokera, a także na Nosferatu Murnaua (czy też jego remake’u autorstwa Herzoga). Wziął z nich zarys fabuły – i przeniósł w czasy współczesne. Przeszczep jednak się nie przyjął. Choć co jakiś czas wysyła się nam sygnały, że rzecz dzieje się właśnie tu, właśnie teraz, współczesność jest jedynie kostiumem. Bo cóż wynika z otwierającej spektakl salonowej rozmowy o neutrinach? Z analizy mikroskopowego obrazu krwi ukąszonej przez wampira Lucy? Z uwagi, rzuconej podczas kolacji, na którą zaproszono Nosferatu, że żyjemy w kraju katolickim? Te sygnały mają nas przekonać, że ponadstuletnia opowieść o Nosferatu przybywającym z obrzeży cywilizacji do centrum i zakłócającym jej (pozorną) równowagę jest aktualna i żywa.

Opowieści wampiryczne zawsze miały moc wydobywania ukrytych pragnień i lęków. Ale czy aby na pewno lękamy się tak bardzo zakwestionowania teorii względności? Może bardziej trapi nas możliwość pojawienia się nieznanej choroby, nowego AIDS. Albo brak Boga. Sygnały te nie tworzą jednak żadnego horyzontu współczesności, do którego mogłaby się odnieść historia Nosferatu. Nawiasem mówiąc, ze współczesnym naukowym sznytem – doktor Seward, przeprowadzając sekcję zwłok Lucy, nagrywa komentarze na dyktafon, pokazuje na ekranie mikroskopowe obrazy jej krwi – komicznie kontrastuje apel Van Helsinga, aby wszyscy amanci Lucy oddali dla niej krew do transfuzji. Nie słyszał o grupach krwi? Stoker nie mógł słyszeć... W ten sposób ratowanie Lucy, u Stokera perwersyjne „zaślubiny przez krew” z czterema mężczyznami, którzy w ten sposób zdobyli władzę nad niepokorną kobietą (i jednocześnie połączyli się między sobą), w okolicznościach współczesnych prezentuje się po prostu głupio.

Jarzyna dopieszcza za to sekwencje, które najbardziej go interesują – kolejne etapy wampirycznego uwiedzenia Lucy (Sandra Korzeniak, neurotyczna i piękna w rudych lokach). Lucy żałującej, że nie może poślubić wszystkich starających się o jej rękę (a jest ich trzech), pragnącej oddać się komuś niezwykłemu, więcej niż mężczyźnie. Lucy marzy, śni, oddaje się światłu padającemu z okna, mgle zasnuwającej jej łóżko, w końcu – zmaterializowanemu z jej pragnień wampirowi. Ta wiktoriańska panna ma być obrazem współczesnej kobiety? A może Jarzyna chce powiedzieć, że nic się na tym świecie nie zmienia i kobieta zawsze pragnie tego samego?

Ten wątek rozwiązuje się w pięknych i strasznych scenach – przemianie odzianej w dziewiczą biel Lucy wśród wyrastających w powietrzu kwiatów (projekcja) i jej wampirzej wędrówce wśród ludzi, znaczonej śmiercią i krwią na ustach. Jarzyna traktuje te sceny ze śmiertelną powagą, choć ich uroda przypomina co bardziej kiczowate fragmenty filmowej Sagi Zmierzch – te z Bellą i Edwardem spoczywającymi na kwietnej polanie czy biegnącymi w zwolnionym tempie przez las.

Nie tylko tę sekwencję, ale całą opowiadaną przez siebie historię Jarzyna traktuje ze śmiertelną powagą. Aktorzy cierpią, zastygają w bolesnych i melancholijnych pozach, snują się po scenie z poważnymi minami. Niewiele mają do zagrania, wydają się spłoszeni, spętani i pozbawieni osobowości. A przecież Jarzyna umiał jeszcze niedawno rozwibrować aktorów, skłonić ich do twórczego i szalonego istnienia na scenie. Niewiele też mają do powiedzenia, bo niewiele im zostawiono słów. Można powiedzieć, że zostawiono im niemal wyłącznie słowa ważkie. Od czasu do czasu pada więc aforyzm o życiu i śmierci – na przykład „na piekło trzeba zasłużyć” (Renfield) czy „żyję tyle lat i nigdy nie napotkałem śladu Boga” (Nosferatu). Można powiedzieć, że każdy ma takiego wampira, na jakiego zasłużył – więc to niezbyt ciekawe towarzystwo wygenerowało równie nieciekawego wampira, lekko tylko odświeżonego starego Draculę, który dość nieprzekonująco cierpi z powodu nadmiernej długości życia i w końcu popełnia samobójstwo, wychodząc na słońce i zamieniając się – oczywiście pięknie i efektownie – w obłok kurzu.

Zregenerowanie starego Draculi nie jest łatwym zadaniem – powieść Stokera jest bardzo związana ze swoją epoką, z jej moralnością i obyczajowością. I mało kto się za to zabiera; narodziły się całe pokolenia wampirów nowej generacji, które lepiej wyrażają współczesne lęki i potrzeby. Perspektywa wiecznego życia staje się pociągająca, skoro obiecuje wieczną młodość, wieczną urodę i kosmiczny seks. A że trzeba za to płacić wieczną nudą, to już trudno. Jarzyna tymczasem tak celebruje przemieloną na wszelkie sposoby opowieść, jakby był tym, który właśnie wymyślił jakże fascynującą postać wampira.

Kłopot w tym, że wampir nie jest tutaj fascynujący, choć ze wszystkich sił starają się nam to wmówić. Nie chodzi nawet o to, że jest źle grany (choć chudy, melancholijny, o długiej pobrużdżonej twarzy Wolfgang Michael znacznie lepiej się prezentuje jako sceniczny znak niż działająca i dialogująca postać), ale o podstawową sprawę: kim ma być wampir. I o czym jest ten spektakl. Wampir ma być zapewne metaforą, ale czego – trudno dociec. Udręki życia? Śmierci? Pragnienia transgresji? Jest jednak raczej snującym się po scenie pragnieniem metafory. Płaską figurą ze starego horroru, siłą przesadzoną w świat, który ma być współczesną płynną rzeczywistością (a przynajmniej ma taką ambicję).
Z przedstawienia poza pięknymi obrazami, szybko powszedniejącymi i w rezultacie drażniącymi, niewiele zostaje, no bo o czym nam tam z powagą mówią? Że są wampiry na tym świecie i lepiej się ich wystrzegać? W każdym odcinku Czystej krwi jest więcej materiału do przemyśleń niż w Nosferatu, choć to amerykańska telewizja, a nie Teatr Narodowy.



Joanna Targoń
Didaskalia 107
20 kwietnia 2012
Spektakle
Nosferatu