Okiełznać Witkacego

Dramaty Stanisława Ignacego Witkiewicza, szczególnie odporne na teatralną blagę, mogą być świetnym sprawdzianem reżyserskiego talentu. Porwać się na nie to dowód odwagi. Czasem jednak wolałoby się, by miast zdawać ów egzamin z kurażu, reżyserzy najpierw zdawali egzamin z szaleństwa

Wiedzielibyśmy wtedy, czy mamy szansę obejrzeć \'\'sen wariata, albo raczej mózg wariata na scenie\'\'. Dorota Bielska skorzystała z reżyserskiej wolności i w \'\'Janulce\'\' wysunęła na pierwszy plan wątek córki Eugeniusza Fizdejki, kniazia Litwy i Białorusi.

Czy uznanie oryginalnej struktury tekstu za mniej ważną od własnej wizji jest przejściem od wolności do dowolności? Nie do końca, ale to niezły paradoks, deklarować wierność dramatowi, ufać w celność założeń teorii Czystej Formy, a jednocześnie wpadać w tekst z nożyczkami w ręku. Bielska daleka jest od Czystej Dowolności, ale trudno nie mieć do niej żalu. W tło odsunęła jeden z fundamentalnych dla sztuki problemów - poszukiwanie drugiej jaźni.

Dokonane skróty sprawiają, iż czujemy jakbyśmy przez sensy i wątki dramatu galopowali na narowistej klaczy, by w ostatniej scenie ujrzeć w Janulce (Emilia Szepietowska) Edypa w spódnicy. Trochę to mało, jak na Witkacego. Czy wierne wystawienie \'\'Janulki, córki Fizdejki\'\' coś by zmieniło? Raczej nie - wydaje się bowiem, iż młoda reżyserka, o niemałym zmyśle plastycznym, jeszcze nie może okiełznać scenicznie Witkacego.

Nie można oprzeć się wrażeniu, że ulega ona presji \'\'dziwności\'\' i wierzy, iż wywołać w widzach uczucie metafizyczne można jedynie komasując i podnosząc do sześcianu różnorodne efekty sceniczne: \'\'odjechane\'\' aranżacje Piotra Kolasy na gitarę elektryczną i akordeon (gdyby tylko momentami nie trąciły PRL-owskimi programami edukacyjnymi), wrzaski aktorów, ponadnaturalne wymachy wszystkimi członkami na raz, modulacje głosu (kojarzące się ze spektaklami dla dzieci). Wielki Mistrz Neo-Krzyżaków (Wojciech Kondzielnik) koniecznie musi nosić cyklistówkę, najbardziej chyba ściuchrany rekwizyt w inscenizacjach Witkacego. Równie dobrze można by go wypuścić boso i na Kasztance. Z kolei dorabianie świńskich głów rzucanym przez projektor zastępom Bojarów to bolesny skrót myślowy.

Udać się do \'\'Arlekina\'\' jednak warto. Wybrana dla spektaklu konwencja - aktorzy grają po dwie role, nosząc maski na tyłach głowy - jest pomysłem ciekawym (aczkolwiek na dłuższą metę może zdawać się zbyt monotonna). Aby czar tych nienaturalnych ruchów nie przemijał, warto zastanowić się nad subtelniejszą gra światłem, tak, by więcej chować niż odkrywać.

Cieszy, że młody zespół aktorski (poza wymienonymi, na scenie oglądamy Karolinę Zajdel i Katarzynę Kawalec) działa odważnie, sprawnie i pewnie. To dobrze wróży \'\'Arlekinowi\'\'. Brawa należą się też za wykonanie powykrzywianych grymasami masek. Zwłaszcza te dla Potworów świetnie współgrają z kostiumami i konwencją aktorskiej gry.

Może jednak Bielska udźwignęła sztukę i nie zagubiła zawartego w niej humoru, tylko przez ostateczne zbydlęcenie nie jesteśmy zdolni do uczuć metafizycznych, a ja, cytując fabrykanta gazów depresyjnych von Plasewitza, \'\'mówię intuicyjnie, jak artystyczny krytyk. Rozumcie to, jak chcecie, według waszej intuicji. Coś mi się kiełbasi we łbie i ja plotę\'\'?



Łukasz Kaczyński
Polska Dziennik Łodzki
9 lutego 2011