Okrutna proza życia

Irlandia. Lata 30. ubiegłego wieku. Na zapomnianej przez Boga i ludzi prowincji żyje Billy, od dziecka kaleki, osierocony nieszczęśnik, wychowywany przez dwie samotne i nieco zdziwaczałe ciotki. Dalej Johny Pateenmike, notoryczny plotkarz i krętacz, opiekujący się znienawidzoną, wiecznie pijaną matką oraz gburowaty, zgorzkniały po śmierci żony BabbyBobby.

To osobliwe panopticum ludzkich nieszczęść i życiowych porażek dopełnia lokalna „piękność” – nadpobudliwa i agresywna chłopczyca Helen, oraz jej autystyczny braciszek. A wszystko to w deszczowym Inishmaan, przesiąkniętym biedą, monotonią i kompletnym brakiem nadziei. Aż tu pewnego dnia na ten zastygły w marazmie światek spada niezwykła nowina: do sąsiedniej wioski przybywa ekipa filmowa z samego Hollywood i – co najważniejsze – poszukuje irlandzkich aktorów naturszczyków. Budzą się dawno stłumione marzenia...

Kiedy do - jakby nie patrzeć - prowincjonalnego teatru, przybywa sztuka wschodzącej, jeśli już nie wzeszłej, gwiazdy europejskiej dramaturgii (Irlandczyk Martin McDanagh), to wydaje się, iż przedmiotem ewentualnej krytyki będzie raczej forma, wykonanie i interpretacja dzieła, a nie jego uznana w wielkim świecie treść. A tymczasem to sama materia sztuki budzi największe wątpliwości. Jak się wydaje, intencją autora było opowiadać o sprawach trudnych i poważnych, tonem lekkim i dowcipnym. I tak jest w istocie. Zamiast ciężkiego, społecznego dramatu, otrzymujemy historię pogodną, krzepiącą i dowcipną zarazem. Jest jasno i wesoło, żarto goni żart, humor iskrzy, lecz niestety często w tej gonitwie za dowcipem teatr zamienia się w niewybredny kabaret. Żart często jest „papierowy”, sztampowy i co najgorsze przewidywalny (by nie pozostać gołosłownym wskażę dla przykładu całą serię koszmarnie wysilonych dowcipasów z teleskopem w tle – to już było, chce się wykrzyknąć). Na szczęście równie często - także dzięki dobrej grze aktorów - robi się autentycznie zabawnie, a śmiech wybucha gromko i naturalnie. Ogólnie, w swej części komediowej, sztuka się broni. Ogląda się to dobrze, czas umyka, widownia reaguje żywo i często. A potem następuje przerwa i część druga, której w zasadzie mogło by nie być. Teraz już autor uderza w bardziej minorowe tony, robi się poważniej i bardziej dramatycznie – twórca wyraźnie chce nam coś powiedzieć. I robi to niestety wprost. Sztuka staje się przewidywalna, a tam gdzie miałaby być zaskakująca, brzmi fałszywie. Na szczęście wciąż bywa bardzo zabawnie. Jednak im bliżej końca, tym wyraźniej widać, że autor pokochał swoje dziecko zbyt mocno - tak, iż nie potrafi się z nim rozstać we właściwym momencie. Końcowe sceny ciągną się niemiłosiernie, a kolejne finały mnożą się jak grzyby po deszczu tak, iż lekko zmęczona publiczność popełnia przynajmniej dwa falstarty, nagradzając brawami godnymi finału poszczególne epizody.

Dlaczego zatem warto by było te sztukę obejrzeć? Ano dlatego, że Martin McDannagh potrafi tworzyć postacie - do szpiku ludzkie, autentyczne, wielowymiarowe, w które się wierzy, które lubi się niemal od początku i które zostają w głowie jeszcze długo po zakończeniu spektaklu. Warto dodać, że aktorzy Sceny Polskiej w większości świetnie odnaleźli się w swoich rolach, wzmacniając sobą to, co stanowi o sile tekstu (szczególne uznanie dla Mariusza Osmelaka za rolę Johnnego Pateenmike\'a, ale nie tylko) O scenografii nie piszę, bo nie ma o czym, widać skromność była zamysłem reżyserki.

Wychodząc, nie sposób oprzeć się pogodnemu nastrojowi – oto ciężka, okrutna proza życia po przeniesieniu na scenę staje się poezją. I zaraz nasuwa się pytanie: czy to my niewłaściwie patrzymy na szarą codzienność, nie dostrzegając jej ukrytego piękna, czy może sztuka, osładzając i szminkując prawdę, znieczula nas na faktyczny tragizm życia? Rzecz warta przemyślenia, spektakl wart obejrzenia. Zapraszam na wycieczkę do urokliwego czesko-polskiego Cieszyna.



Michał Raszka
Dziennik Teatralny Katowice
17 stycznia 2009
Spektakle
Kaleka z Inishmaan