On

Sztajgerowy Cajtung: . Sztuki autorstwa Erica Assousa, mało znanego u nas artysty, porównywane są do uwielbianego przez Polaków Raya Cooneya (twórcy m.in. Mayday). Czym tekst „Diabelskiego młyna” zwrócił Pana uwagę, przyciągnął?

Andrzej Dopierała: Ray Cooney jest mistrzem farsy, „Diabelski młyn" nie jest farsą, choć zawiera jej elementy. Nie znam innych sztuk Assousa, za to w „Diabelskim młynie" znalazłem wszystko to, co lubię w „teatrze środka": dobrą historię, znakomite role aktorskie i pewien margines swobody interpretacyjnej, jaką autor zostawił reżyserowi. Pod skorupką śmiechu w „Diabelskim młynie" ukryta jest spora dawka prawdy o naturze człowieka, prawdy nie zawsze wygodnej, często zabawnej, a czasem nawet żałosnej. Poza tym bohater jest moim rówieśnikiem, więc mogę powiedzieć, że rozumiem jego problemy [śmiech].

Sz. C.: „Diabelski młyn" jest też pierwszą wyreżyserowaną przez Pana komedią. Najpierw pojawił się tekst sztuki, czy jednak chęć wystawienia spektaklu komediowego?

A. D.: Od dawna zamierzałem wyreżyserować  komedię: obiecałem to żonie, zatem znalezienie tekstu Assousa było konsekwencją tej obietnicy...

Sz. C.: Jak się Pan czuje w komediowej roli?

A. D.: Świetnie. Lubię ten rodzaj energii, jaką emanuje szczęśliwa i rozbawiona publiczność.

Sz. C.: Jest Pan aktorem na stałe zatrudnionym w Teatrze Śląskim w Katowicach. Skąd przed laty pojawił się pomysł na powołanie do życia własnego teatru?

A. D.: Teatr Bez Sceny powstał właściwie mimochodem. Początkowo chciałem tylko zagrać rolę Jeana w „Pannie Julii" A. Strindberga. Teatr Śląski nie miał tej pozycji w swoich planach repertuarowych, więc zrealizowałem ją sam. A potem już poszło. Teatr powstał z głodu nowych wyzwań, wrażeń. Z perspektywy czasu decyzję o jego powołaniu uważam za jedną z najważniejszych w moim życiu artystycznym. Dzięki temu mogłem sprawdzić się nie tylko jako aktor, ale również jako reżyser i scenograf.

Sz. C.: W swoich sztukach najczęściej zatrudnia Pan koleżanki i kolegów z macierzystej sceny. To swego rodzaju aktorska lojalność? Jest Pan „lokalnym patriotą"?

A. D.: W Teatrze Śląskim pracuję już ponad 30 lat. Znam swoich kolegów, znam ich dobre strony, wiem, czego unikać, więc skoro mogę, to nic dziwnego, że wykorzystuję ich potencjał artystyczny. Rzeczywiście, w większości przedstawień grali aktorzy Teatru im. St. Wyspiańskiego. Ale występowali też artyści z zewnątrz: Olga Bołądź, Kuba Kotyński, Kasia Prudło, Patrycja Trzoch, Asia Pelon, Iwona Fornalczyk, czy, ostatnio, Krzysztof Korzeniowski. Nie wiem, czy jestem „lokalnym patriotą". Jestem z Katowic, tu się urodziłem, tu pracuję, tu mieszka moja rodzina i uważam, że można tu robić sztukę z ludźmi stąd, nie oglądając się na duże ośrodki.

Sz. C.: A jakie cechy dostrzegł Pan w Agnieszce Radzikowskiej, że to właśnie ona partneruje Panu w tej sztuce?

A. D.: Agnieszka grała w Teatrze Bez Sceny już wiele lat temu. Po maturze, jeszcze przed szkołą teatralną, wzięła udział w sztuce Schulza „Sanatorium pod Klepsydrą". Do „Diabelskiego młyna" potrzebowałem młodej, zdolnej aktorki z „charakterem", o elastycznym warsztacie. Agnieszka spełniała te wymogi. Rola jej się spodobała, uwierzyła w moją koncepcję przedstawienia i oboje dobrze na tym wyszliśmy.

Sz. C.: Nowy sezon teatralny już niebawem. Co Teatr Bez Sceny planuje w najbliższej przyszłości?

A. D.: Myślę o stworzeniu kameralnej wersji naszego ostatniego przedstawienia, „Noży w kurach", które miało swoją premierę w czerwcu w Planetarium Śląskim w Chorzowie. Mam już tekst następnej mądrej i gorzkiej komedii. I najważniejsze: w tym sezonie powinna powstać siedziba Teatru Bez Sceny, przy ulicy 3 Maja nr 11 w Katowicach.

Sz. C.: Dziękujemy za rozmowę.



Anka Miozga , Magda Widuch
Sztajgerowy Cajtung
12 sierpnia 2013