Opera nie może być tylko dla ziomali

Dlaczego potrzeba kilkanaście milionów złotych, by Opera Bałtycka mogła funkcjonować? Ile premier czeka nas w przyszłym roku i jak wyglądają plany na następne lata opowiada dyrektor Opery Bałtyckiej, Marek Weiss w portalu trojmiasto.pl.

Łukasz Rudziński: Sezon premierowy zainaugurowaliście operą "Ubu Rex". Dlaczego właśnie ten tytuł?

Marek Weiss: Bardzo chciałem wystawić "Czarną maskę", ale sam Penderecki mówił, że właśnie "Król Ubu" jest jego najlepszą i najważniejszą operą. Szczerze mówiąc ja tej opery nie lubię, bo mam określony stosunek do bełkotu surrealistycznego i daleki jest mi ten rodzaj sztuki. Ale w niej jest zawarta - co stwierdzam przy całej mojej niechęci - jakaś istotna broń człowieka przed opresją systemów, przed tym wszystkim, co funduje wchodzącemu w świat dorosły machina życia społecznego, która powinna być rozsadzana, kontrolowana. Mamy tu też do czynienia z muzyką, która jest koroną mistrza - bardzo precyzyjną i rygorystycznie zapisaną w partyturze, skomplikowaną a przy tym dowcipną. Połączenie tego surrealistycznego szaleństwa z dyscypliną i precyzją muzyczną wymaga dojrzałego myślenia, dojrzałego stylu, dojrzałego artysty, który potrafi to pogodzić. I Janusz Wiśniewski właśnie taką osobą jest.

2013 rok kończy się bez dalszych premier, a co dalej?

- W styczniu muszę przede wszystkim spłacić długi. Sam nie wziąłem jeszcze wynagrodzenia za "Skrzypce Rotszylda" ze stycznia. Niedawno udało mi się spłacić "Carmen" z kwietnia, ale "Czarodziejski flet" jeszcze nie jest zapłacony. Brakuje nam w tegorocznym budżecie około pół miliona, które mieliśmy otrzymać, jednak stało się inaczej. Na szczęście udało nam się utrzymać budżet na poziomie tego z mijającego roku, za co uda nam się zrealizować trzy nowe premiery - dwie operowe i jedną taneczną.

W marcu przeniesiemy na nasze deski spektakl "Cos fan tutte" Mozarta do libretta Lorenzo da Ponte, przygotowywany przeze mnie jako koprodukcja Warszawskiej Opery Kameralnej i Opery Bałtyckiej. Bardzo mi zależy mi też na "Tosce" Pucciniego, którą sam wyreżyseruję. Orkiestrę poprowadzi Tadeusz Kozłowski. Zastanawiamy się czy powierzyć mu stanowisko dyrektora muzycznego na stałe. Jeśli się na to zdecydujemy, Tadeusz od stycznia obejmie kierownictwo muzyczne, ale ostateczne decyzje jeszcze nie zapadły.

Spektakl baletowy to "Niderlandy - projekt BTT" - premiera pięciu jednoaktówek, pokazywanych podczas dwóch wieczorów dzień po dniu. Na pierwszy z nich złożą się spektakl Izadory Weiss zainspirowany "Mleczarką" Vermeera z Delf, jednego z jej ulubionych obrazów oraz "Clash" Patricka Delacroix, asystenta Jiříego Kyliána. Drugiego wieczoru zaprezentowane zostaną jednoaktówki Kyliána przygotowane przez niego z zespołem BTT - "Sarabande" oraz "Falling Angels". Ostatni ze spektakli to "For Master", który Izadora przygotuje wspólnie z Kyliánem, by w ten sposób częściowo spłacić dług wdzięczności wobec swojego mistrza. Premiera będzie w listopadzie, ale zespół pracować będzie nad nim przez cały przyszły rok.

Wspomniał pan, że budżet będzie na tym poziomie co tegoroczny. To znaczy, że otrzymacie 14 milionów 800 tysięcy złotych dotacji?

- Tak. Warto przy tym zaznaczyć, że ten rok był dla nas finansowo tragiczny, a mimo to (przeciągając premierę jednoaktówek Szostakowicza) z wcześniejszego roku, udało nam się zrobić pięć premier.

Finansowanie Opery Bałtyckiej zaskakuje nie tylko widzów opery i czytelników trojmiasto.pl, ale też szefów innych placówek kulturalnych. Nie wszyscy są zdania, że budżet, jaki ma do dyspozycji dyrektor Weiss, jest zasadny.

- Zrozumienia dla budżetu takiej instytucji jak Opera Bałtycka nigdy nie będzie. Jak rozmawiamy o wynagrodzeniach, to związki chcą by wszyscy dostali taką samą podwyżkę i każdy powinien zarabiać mniej więcej tyle samo. Oczywiście można korzystać tylko z solistów zameldowanych w Gdańsku, by obniżyć koszt hoteli. Ale jeśli opera ma utrzymywać określony poziom, to nie mogą tu występować tylko nasi ziomale. Kto się z nami porównuje? Przy pełnym szacunku dla Teatru Wybrzeże, pracy i operatywności Adama Orzechowskiego, ale w momencie kiedy ma trudności budżetowe zawsze może wyciągnąć starą kanapę z magazynu i zagrać na niej "Zabawę" Mrożka z kilkoma aktorami i ma premierę gotową. Ja tego zrobić nie mogę.

Pan też ma stare rekwizyty w magazynie...

- Ale problemem jest orkiestra i partytura, których nie mogę sobie dowolnie przyciąć. Jeżeli się decydujemy na operę, to musimy być świadomi, że ona kosztuje, albo mamy operę i łożymy na nią co najmniej kilkanaście milionów złotych [Opera Narodowa w Warszawie ma budżet na poziomie 120 mln zł - przyp. red.] Robić taką operę, jaką tu jeszcze kilka lat temu robiono, nie ma sensu. Opery Mozarta, Pucciniego, Verdiego wymagają konkretnych parametrów w orkiestrze, w chórze i na scenie. Aktualnie wszystkie nasze etaty (około 250 osób), ZUS, wynagrodzenia, utrzymanie budynku, słowem opłaty stałe to 15 milionów. I to nie grając żadnego spektaklu. Mamy w tych 15 milionach ogrzewane, prąd, podatki, związki zawodowe etc. Oczywiście jest też dochód własny na poziomie 1,5 miliona, do tego dochodzi wsparcie naszego mecenasa Lotosu i wsparcie z miasta Gdańsk na premierę w wysokości około 600 tys. zł oraz dotacja marszałka. Jeśli nasz stały budżet to 14 mln 800 tys. zł to w sumie mamy około dwa miliony na granie spektakli. Jednak pamiętajmy, że każdy wieczór operowy kosztuje 80 tys. zł, a w tym znajdują się wynagrodzenia, nadnormówki, hotele, koszty spektaklu - opłaty ZAiKS, opłaty nutowe, wszelkie licencje), zaś spektakl taneczny 30 tys., bo muzykę puszczamy z taśmy. Wprawdzie mamy 12 tys. zł dochodu z sali, ale resztę trzeba dopłacić.

Nie mogę bazować na ziomalach. Każdy solista ma swoją cenę rynkową. Jeśli chcemy mieć operę, to nie można się dąsać, że ona kosztuje więcej niż Muzeum w Swarzewie czy Teatr Miniatura. Teatr Wybrzeże może mieć dużo wyższą rangę teatralną niż Opera Bałtycka, co nie znaczy, że będzie kosztować tyle samo. Każda nasza premiera to co najmniej pół miliona, a teatr zdycha jak nie gramy 8-10 razy w miesiącu. Jeśli gralibyśmy mniej to po co oni ćwiczą? Ludzie są na gołych pensjach. Muzyk tutti dostaje 1900 zł brutto, podobnie chórzysta czy tancerz. Co można zrobić za takie pieniądze? Związek chce o dziesięć procent podwyżkę, co skutkowałoby podwyżką budżetu o półtora miliona. Na szczęście ludzie dostają wynagrodzenie z nadgrań - jeśli ktoś gra główne role i to regularnie to ma drugie tyle.

Słyszałem, że akurat tancerze Bałtyckiego Teatru Tańca wśród etatowych pracowników Opery żyją jak pączki w maśle.

- Powstają różne mity na ten temat, ale prawda jest taka, że oni bardzo chcą pracować z Izadorą i z zespołem BTT. Nie możemy im zaoferować wielkich pieniędzy a jedynie rzetelną, mrówczą pracę, dzięki której mogą stać się w przyszłości wielkimi tancerzami. W BTT podział jest dwustopniowy. Są soliści i zespół. Większość starej gwardii, naszych ziomali, to akurat soliści. Filip Michalak, Frania Kierc, Beata Giza, Michał Łabuś - to na nich przecież oparty jest ten zespół. Ci, którzy przyjeżdżają tutaj z Europy i świata, najpierw pracują za te 1900 zł i wszystkich ich wspierają rodzice. Sayaka Haruna nie miała za co jechać do rodziny na święta, po prostu nie było jej na to stać. Dlatego jej mama ostatecznie przyjechała pierwszy raz w życiu do Europy. W tym zespole jest bardzo silna konkurencja. Jeśli ktoś idzie na końcu stawki i ogląda się za siebie, a tam już nie ma nikogo, to pewnie za chwilę i jego zabraknie.

Jak to możliwe, że za Włodzimierza Nawotki około 9 milionów złotych starczyło na utrzymanie opery, a teraz potrzeba 15 milionów?

- Wszystkie te różnice powstały w latach 2009-2010. Zwiększyliśmy zespół naszego chóru i powiększyliśmy zespół techniczno-administracyjny. Przeszliśmy na system gościnnych solistów (już oni sami kosztują nieporównywalnie więcej). Dwa razy pod rząd, przez pierwsze dwa lata mieliśmy 10-procentowe podwyżki. Wzrosły koszty życia i takich towarów luksusowych jak opera. Jedno się nie zmieniło. Tak jak za Nawotki, tak i teraz pod względem wysokości budżetu jesteśmy na drugim miejscu od końca w Polsce. Od nas biedniejsza jest tylko Opera na Zamku w Szczecinie. Moją legitymacją uczciwości w tej sprawie jest też to, że proporcjonalnie do naszego miejsca w budżetach teatrów operowych w Polsce, ja ze swoim wynagrodzeniem na tle innych dyrektorów też jestem na jednym z ostatnich miejsc. Zresztą soliści, którzy u nas śpiewają, wszędzie indziej biorą więcej.

Nie będzie nowej premiery cyklu "Opera Gedanensis"?

- Miała być "Sprawa Przybyszewskiej" - libretto jest już gotowe, muzyka powstaje. Nie zdążymy jednak przygotować jej w tym roku, dlatego wystawimy "Sprawę..." na początku 2015 roku. Moim marzeniem jest, by w 2015 roku zrobić również wielką inscenizację "Strasznego dworu" Stanisława Moniuszki w Operze Leśnej w Sopocie. Jednak, by zacząć cokolwiek robić w tym kierunku, a docelowo organizować spektakl, potrzebujemy mieć do dyspozycji Operę Leśną przynajmniej przez tydzień. Wierzymy, że pomysł ten dojdzie do skutku dzięki przychylności władz Sopotu. Co do BTT nie wiemy jeszcze co będzie po spektaklach "Niderlandy - projekt BTT". Na pewno potrzeba jakiegoś nowego pomysłu. Na pożegnanie, w 2016 roku, zrobimy "Sąd ostateczny" - kolejną pozycję z cyklu "Opera Gedanensis" oraz "Króla Rogera" Karola Szymanowskiego. Być może Andrzej Chyra da się namówić, by zrobić "Woyzecka". Dalszych planów nie mam.

To oznacza, że nie będzie pan chciał kierować operą przez kolejną kadencję?

- Myślę, że Operze Bałtyckiej należy się zmiana. To będzie w sumie dziewięć lat mojej dyrekcji. Nie powinno się dłużej kierować jednym teatrem. Niech przyjdzie ktoś nowy z nowymi pomysłami, z nową pasją. Wiele osób z pewnością to ucieszy.



Łukasz Rudziński
www.trojmiasto.pl
3 października 2013