Opera w teatrze - teatr w operze

Mozart - cudowne dziecko i frywolny młodzieniec, ale przede wszystkim władca wysublimowanych dźwięków

Jak nikt inny potrafił wyrazić wielość w jedności i jedność w wielości. Jego muzyka, co podkreślał między innymi Salieri, zawierała pierwiastek boski. W jaki sposób więc przedstawić geniusz, unikając sakralizacji? 

Wszyscy pamiętamy, że pierwszej próby prezentacji postaci Mozarta podjął się Peter Schaffer, tworząc sztukę teatralną "Amadeusz", będącą później inspiracją dla filmu Milosa Formana o tym samym tytule. Idąc do poznańskiego Teatru Polskiego, miałam w pamięci Formanowskiego "Wolfiego" i nie bardzo wierzyłam, że Paweł Szkotak będzie potrafił oczarować widzów swoją adaptacją. A jednak udało się!

Spektakl rozpoczyna się niczym "Końcówka" Samuela Becketa. Widzimy młodego mężczyznę, który prowadzi wózek inwalidzki ze starcem. Nie jest to jednak teatr absurdu, a postaciami nie są Clov i Hamm. Obie persony to jeden bohater, mianowicie Salieri, wyrastający na najbardziej okrutnego muzyka na świecie. Pomysł ukazania go na scenie zarazem młodego i starego pozwala nam na dostrzeżenie rodzącej się zemsty i równoczesną obserwację jej skutków. Stary Salieri (Wojciech Kalwat) opowiada widzom o czynach, które popełniał w stosunku do Mozarta. Być może jest to rodzaj spowiedzi, chociaż nie ma tutaj skruchy czy prośby o wybaczenie. Lepszą nazwą byłaby więc autoprezentacja. Niekiedy kwestie Kalwata przejmuje Michał Kalata, wcielający się w rolę młodego Salieriego. Synteza dwóch pokoleń wyłamuje spektakl z ram skonkretyzowanego czasu.

Gdyby jednakże cały spektakl został sprowadzony do jednej namiętności, jaką jest zazdrość o talent czy natchnienie, nie można by odnaleźć aspektu uniwersalnego. U Szkotaka dostrzegamy kulisy władzy i intrygi dworskie, które są ahistoryczne i można odnieść je do tego, co dzieje się tu i teraz. Dzięki temu temat nie uległ zdezaktualizowaniu. Okazało się, że to, co poruszało ludzi XVIII wieku, może wzbudzać emocje również w "technicznym" XXI.

Ciekawym zabiegiem reżyserskim było również przesunięcie nacisku z postaci Salierego na Mozarta. W filmie obserwowaliśmy wyraźną koncentrację na "nadwornym kompozytorze", dla którego pozostali bohaterowie i wydarzenia były niejako tłem. W przedstawieniu Łukasz Chruszcz swoją wspaniałą kreacją koncentruje uwagę widza na dwoistej osobowości wybitnego kompozytora. Zostało pokazane stopniowe niszczenie psychiki człowieka. Wiecznie wesoły i szalony, chwilami wulgarny, Mozart staje się coraz bardziej postacią tragiczną - geniuszem zamkniętym w słabym ciele. Co - lub kto - tak naprawdę przyczyniło się do jego upadku? Wydaje się, że sam Bóg, który stworzył Mozarta po to, aby przekazywał metafizyczny pierwiastek zwykłym śmiertelnikom, nie natomiast po to, by zwyczajnie żył. W takim świetle Wolfgang jawi się jako swoisty męczennik.
Do sukcesu przedstawienia przyczyniło się niewątpliwie połączenie dwóch teatrów: Polskiego i Wielkiego. Muzyka wykonywana na żywo przez chór poznańskiej opery oraz arie solistów wprowadziły atmosferę XVIII-wiecznego Wiednia i zobrazowały słowa aktorów. O muzyce można mówić, jednakże nigdy się jej nie zrozumie, jeśli nie trafi ona do naszej duszy. Warto zwrócić uwagę na ostatnią scenę - śmierci Mozarta, kiedy chór wykonuje jego "Requiem", trzymając w dłoniach świeczki i otaczając ciało kompozytora. Ten rodzaj pogrzebu stał się mocnym akcentem, kończącym poznańskie widowisko.

Teatr Polski, wpisujący się w teatr repertuarowy, już dawno nie wzbudził we mnie pozytywnych emocji. Tym bardziej głęboko wierzę, że "Amadeusz" jest pierwszym krokiem ku zmianom. Przedstawienie może stać się teatralnym hitem sezonu 2010/2011, a inni reżyserzy, próbujący zaprezentować historię wirtuoza z Salzburga, nie unikną porównań z poznańskim spektaklem.



Aleksandra Skorupa
Książe i Żebrak
14 maja 2011
Spektakle
Amadeusz