Opinia publiczna w operze jest ślepa, czyli wołanie ze studni

"Orfeusz w piekle" w Operze Bałtyckiej jest zaskakujący i antypodyczny. Przebieg jest zgodny z librettem, ale większość realizatorów, z reżyserką Marią Sartovą na czele, zatańczyła z urokliwą ramotką, dopisując dygresje w poszukiwaniu sposobu na zdobycie zainteresowania u widza, który niekoniecznie jest operetkolubem. Uważny obserwator z uśmiechem rozpozna niebanalnych uczestników w scenicznym tłumie piekielnych postaci.

Identyfikujemy bez problemów m.in. Hannibala Lectera i Miss Peru (zaskakujące nawiązanie do coming outu podczas wyborów w Limie). Jarosław Staniek po raz kolejny udowodnił, że źródło jego pomysłów choreograficznych wydaje się być niewyczerpane, ale oczekujący kankana w czerwonych majtkach i w erotycznych szpagatach mogą się poczuć zawiedzeni. W zamian dostali jeszcze bardziej akrobatyczny erotyzm w czarnych kostiumach, ale czy chwyciło jak przy klasycznych fikołkach?

Górą w opowieści i na scenie były zdecydowanie panie. Niezwykła energia rozsadzała wręcz Marię Domżał w roli Eurydyki, każde pojawienie się Anny Potyrały-Listwon (Kupido) było niczym strzała wyzwalająca zachwyt w piszącym te słowa. Z panów zapamiętałem Łukasza Ratajczaka w lekkiej i smacznie podanej roli Johna Styksa. Fajny był solowy skrzypek, ale trochę za długo i za bardzo na czele.

Mimo że w pierwszym akcie irytował i przeszkadzał prymitywny klakier, to bawiły aluzje do dzisiejszej sytuacji społeczno-politycznej. Była obowiązkowa dobra zmiana, ale bezczynność władzy może być odbierana jako czytelna aluzja do poprzedniej ekipy rządzącej a ślepota opinii publicznej może być zarazem aluzją do świadomości społecznej Polaków jak i traktować o Teatrze Szekspirowskim (trzy "Opinki", niczym trzy wiedźmy - aluzja do GTS może endemiczna i karkołomna, ale do wybronienia). Przetłumaczyła i opracowała libretto Maria Sartova i chciałbym napisać więcej dobrego o tym składniku, jak i o teatralnej całości, ale mimo kilku próśb oraz obietnic i kilkutygodniowego oczekiwania nie dostałem tekstu, by skonfrontować go ze wspomnieniem. A to niezwykle ważne, bo dźwiękowo było jak w nagraniu mojego kolegi z koncertu Metalliki:

Nic nie widać i nic nie słychać, ale dudniło

Dudnił absolutnie niezrozumiały w pierwszym akcie chór. To o tyle zaskakujące, że śpiewano po polsku, choć był to finał sezonu francuskiego. Z francuszczyzny był tego wieczoru tylko komunikat o komórkach i nienagrywaniu, nawet wino na bankiecie było niefrancuskie (włoskie i stołowe, ale wobec dramatycznej sytuacji finansowej opery nie dziwi brak dopisku DOC na etykietach).

Ogólne wrażenie na temat kostiumów Anny Chadaj bardzo pozytywne, ale inscenizacja zabiła efekt szczegółu. Białe na białym, tłum postaci z których widać tylko pierwszy plan, stłoczonych, zakrywających się nawzajem - to była katastrofa. Scena Bałtyckiej to nie Teatr Muzyczny w Gdyni, tutaj nadmierna ilość występujących zabija efekt a nie wzmaga jak w Gdyni.

Ale największa katastrofa dotyczyła kierownictwa muzycznego, za które odpowiedzialny był Warcisław Kunc. Za jego dyrektoriatu mieliśmy już półopery i operę na mikroportach, ale opera prosto ze studni to już absolutne, zawodowe harakiri. "Orfeuszem" Kunc po prostu się skompromitował. Nawet galop nie wybrzmiał, nie było petardy i radości. Współuczestnictwo w samobójstwie i asysta pierwszego stopnia jest udziałem kierownika chóru Waldemara Górskiego.

Tymczasem w kuluarach, czyli kończ waść

­- Zrozumiał Pan coś? - zapytałem w przerwie wytrawnego znawcę teatru.

- Oczywiście, że nie, ale w operze to norma - odpowiedział bez zająknięcia autorytet.

No niestety norma. Choć premiera odbyła się w Dniu Czekolady (trzymam kciuki za odrodzony "Bałtyk" i jego determinację w podnoszeniu zawartości ziarna kakaowego w produktach), nie było słodko. Pożegnalna premiera Warcisława Kunca potwierdziła dobitnie, że w obecnym kształcie Opera Bałtycka jako teatr operowy nie ma racji bytu. Zostaną w dobrej pamięci "Pinokio" i "Dziadek do orzechów" oraz lepsza współpraca ze środowiskiem baletowym, ale ogólny bilans nie pozostawia złudzeń. Zostały zaprzepaszczone dwa lata, dzisiejsza Bałtycka organizacyjnie, technicznie i artystycznie nie prezentuje jakości, jaka powinna charakteryzować perłę w koronie gdańskiej i pomorskiej kultury.

Wydaje się, że już nic więcej nie można zrobić. Organizator (Urząd Marszałkowski) podniósł w XXI wieku bardzo znacząco budżet placówki, spłacił długi/zobowiązania i przeprowadził konkurs, w którym wygrał najlepszy. Zamiast oczekiwanej poprawy pogłębił się proces demontażu. Dalsze funkcjonowanie Opery Bałtyckiej w takim kształcie i z budżetem na poziomie ok. 20 milionów złotych rocznie (pełny przychód placówki), jest co najmniej nieprzyzwoite. Marzenia o Operze odłóżmy do czasu powstania warunków, które dałyby możliwość spełnienia oczekiwań (infrastruktura, ale nie tylko). Teraz czas na odważne i oczekiwane decyzje organizacyjne. Być może lepszym momentem będzie czas po wyborach, bo dzisiaj, gdy zaczęła się już bitwa o Gdańsk, każda decyzja może być odbierana politycznie, ale nadkonieczne przedłużanie agonii będzie po prostu wszechstronnie szkodliwe.

Pożegnanie z Operą Bałtycką nie powinno być pożegnaniem ze sztuką operową na Pomorzu. Co więcej, może być szansą na kontakt z prawdziwą operą. Odpowiednio gospodarując zasobami można prezentować pomorskiej publiczności operę na poziomie, na jaki zasługujemy.



Piotr Wyszomirski
Gazeta Świętojańska
9 maja 2018
Spektakle
Orfeusz w piekle
Portrety
Maria Sartova