Paląca samotność
„Trina. Niech nie gaśnie nigdy" to sztuka napisana przez Mariusza Gołosza, biorąca udział w 31. Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Wyraża uszanowanie dla postaci, której imię zawdzięcza, wzgardzenie ludzkim zepsuciem, ale też pewien sentyment do miasta, które jest jej domem.Kathrin Zimmermann była XVI-wieczną mieszkanką Stolpu (dziś Słupsk), która parała się zielarstwem i medycyną ludową, a popularność jej ziołowych mieszanek prawdopodobnie ściągnęła na nią gniew lokalnego aptekarza Zieneckera. Trina Papisten była kobietą posądzoną o czary, torturowaną i spaloną na stosie w Słupsku, dokładnie w 1701 roku, po oskarżeniu jej w lokalnym magistracie, z pomocą pieczołowicie spisanych 68 paragrafów zarzutów o sprzymierzenie z diabłem i inne takie, przez lokalnego aptekarza Zieneckera.
Dziś Trina ma dwa murale i rondo na obrzeżach miasta, zamieszkuje liczne strony książek historycznych i przewodników, a także panoszy się w zbiorowej świadomości jako ostatnia kobieta spalona na stosie za czary w Słupsku. Ironia, że właśnie pod tym niefortunnym przydomkiem jest znana najlepiej, bo „Trina Papisten" to określenie prześmiewcze, podkreślające jej katolickie wyznanie (Stolp ówczesny to północne Niemcy, zatem panuje protestantyzm).
Teraz Kathrinę możemy spotkać jeszcze na deskach Nowego Teatru im. Witkacego w Słupsku w spektaklu „Trina. Niech nie gaśnie nigdy" autorstwa Mariusza Gołosza, realizowanym pod pieczą reżyserską Iwo Vedrala.
Historia Kathriny jest podjęta krytycznie, z dużym naciskiem na realistyczną warstwę odkopaną z przesądów i kolorowanek historycznych. Zamiast opowieści o czarownicy oglądamy opowieść o zaradnej kobiecie, która lubiła sobie rzucić zgryźliwym komentarzem, ale też o mężczyźnie przeszytym zazdrością i żądzą kontroli. Zanurzamy się w przepełnioną narkotyczną ułudą baśń pachnącą seksem i ogniem.
Jak się jest ze Słupska, albo z okolicy Słupska, to się po prostu wie – skąd, zagadka, jakoś się tę wiedzę po prostu przyswaja z lokalnym powietrzem – że Kathrinę spalili na stosie. Jednak, jeśli na spektakl poszedłby ktoś bez tej wiedzy – chociażby przyjezdny – to i tak jeszcze dobrze przed połową spektaklu domyśliłby się, jak potoczy się los kobiety. Ogień prześladuje przedstawienie, pod zasłoną dymu rozpychającego się na całą salę, w komentarzach rzuconych mimochodem pomiędzy „kwestiami właściwymi". Cały spektakl coś się pali w tle, coś gdzieś dogorywa i zaczadza całe półtorej godziny posiedzenia z reinterpretacją historii. Domy pozostawione sobie samym mogą spłonąć, a nie tylko one, bo coś – ktoś – już spłonął, i tego kogoś zwęglone zwłoki leżą w kącie sceny i niepokoją nasz wzrok. Pewnie to Trina, przeciwko której nie tylko całe miasto, ale i czasoprzestrzeń.
Na scenie gęsto, nie tylko od dymu, co zaskakuje, bo scenografii (Paula Grocholska) jest tak akurat. Scena jest wypełniona wystarczająco, by bez problemu oddać przestrzeń, w której akurat dzieje się akcja. Z tym, że ma ona pewien konkretny charakter, wpisuje się w tę samą estetykę, co kostiumy (też Grocholska) – coś zalatującego westernem, coś hipisowskiego; tam ława kościelna, tu ledwo rzężąca lodówka, a po środku jeszcze stół z kostnicy, na którym piękna dziewczyna w dzwonach tańczy.
Na scenie gęsto od tej właśnie atmosfery, tego narastającego niepokoju (duża zasługa oprawy dźwiękowej; muzyka: Anna Stela), tego erotyzmu przepajającego większość interakcji, tego poczucia, że wszystko jest jedną wielką halucynacją napędzaną coraz to nowszymi mieszankami leków i coraz to bardziej przestarzałym żalem. Od pierwszych chwil to środowisko wydaje mi się znajome, już gdzieś to widziałam, tylko gdzie, jak to teraz odnaleźć. Ale znajduję – a raczej, twórcy mnie naprowadzają, używając jako tła dla jednej z bardziej zapadających w pamięć scen utworu „Far From Any Road", tak rozsławionego jako czołówka serialu „Detektyw". I już wiem, skąd znam ten nastrój.
„Trina. Niech nie gaśnie nigdy" bierze zatem tę małą, acz jątrzącą porcję historii Słupska, obiera ją z dodatków legendarnych, za to przystraja w kostium kryminalnego serialu, którego akcja dzieje się w małym miasteczku Stanów Zjednoczonych, w jakiejś na wpół określonej przeszłości, druga połowa ubiegłego wieku, prawdopodobnie bardziej na południu kraju, żeby się wpisać w klimat południowego gotyku. A jednak pozostajemy na północy Polski (chodź wtedy to były Niemcy, no ale jak się zaczęło trochę uwspółcześniać, to można już uwspółcześnić do końca). Mamy w sztuce smaczki do wyłapania, zwłaszcza dla obecnych mieszkańców Słupska, jak chociażby żartobliwe nawiązanie do wojskowej współpracy polsko-amerykańskiej po sąsiedzku.
Sztuka jest ciekawa, jest dziwna, co staje się dla niej mieczem obosiecznym, bo we mnie wywołało zauroczenie, ale ludziom siedzącym przede mną doświadczenie uprzykrzyło. Osobiście uważam, że i tak nie jest aż tak dziwna, jakby mogła być, bo ma zawór bezpieczeństwa tłumaczący wszelkie surrealistyczne elementy stanem narkotycznego odurzenia. Ale nic by z dobrej sztuki na papierze nie było, gdyby nie dobre aktorstwo dające jej życie. Koniecznie trzeba zaznaczyć sukces odgrywających główne role, tj. Anna Grochowska (Kathrina) i Igor Chmielnik (Zienecker), ale także role mniejsze, a jakże udane: Katarzyna Pałka, która po raz kolejny udowadnia, jaki charakter jest w stanie tchnąć w postać – w tym wypadku – matki Kathriny oraz Kuba Mielewczyk za genialny gag na Fajbusiewicza prezentowany w formie nagrania na przykuwającym uwagę ekranie w kształcie księżyca. W ogóle projekcje (Amadeusz Nosal) dopełniające zarówno scenografię, jak i treść, są niepokojące, są absurdalne, są wyśmienite.
Mnie sztuka pochłania nie tylko z powodu napięcia iście kryminalnego, niekoniecznie jako lekcja historii. Dotyka mnie bliżej serca. Może to te zaszklone oczy Kathriny, ta rezygnacja w jej głosie, ta świadomość tego, co nadchodzi. Może to te wstrętne spalone workowe ciało wciąż leżące w kącie sceny. Może to te odsłonięte bebechy teatru, wyglądające zza pleców aktorów, jakby nieświadoma część scenografii. „Trina. Niech nie gaśnie nigdy" wywołuje we mnie niewiarygodne wzruszenie, a nawet pewną dozę rozpaczy.
Podejrzewam, że tym, co najbardziej uderzyło, był ten narastający ból izolacji, strach przed przerodzeniem się samotności, którą zawsze lubiłaś, w samotność taką, która nosi kamienie w kieszeniach, zawsze gotowa zacząć nimi rzucać, byle by tylko ktoś inny zainicjował.
No, albo taką, co to ma sianem te kieszenie napchane. Byle ktoś inny przyniósł rozpałkę.
Katarzyna Szczęsna
Dziennik Teatralny Wielkopolska
11 marca 2025